W bólach powstał ten rozdział. Czekał prawie tydzień, aż znajdę wolną chwilę na poprawę błędów.
Szczerze gardzę obowiązkami i chcę wakacje. (-.-)
Droga (nie) do miłości: Rozdział
63
„Może
życie jest po prostu jednym wielkim czekaniem, co czas pokaże?”
~J.
Irving
Od:
Raven
Treść: Na pewno dasz radę. Tylko nie zemdlej, a wszystko będzie dobrze.
Zrobiłam ci
miejsce na boisku, więc weź
tego nie schrzań, co?
Straciłam rachubę, który już raz
przeczytałam tę wiadomość. Napawała mnie optymizmem oraz siłą do działania.
Niemal miałam wrażenie, że Raven siedzi obok w autobusie i przeszukuje torbę w
poszukiwaniu paczki pianek.
Z rozczarowaniem spojrzałam na drzemiącą
Sucrette. Podobnie jak ja włożyła do uszu słuchawki, aby oderwać się od
gwarnego towarzystwa. Pech chciał, że męska drużyna koszykówki grała mecz w ten
sam dzień, co my, ale prawie sześć godzin później. Chłopcy postanowili się
wycwanić i ubłagali trenera Koslowa, aby mianował ich na nasze cheerleaderki.
Zażarcie twierdzili, że naprawdę mogli skakać z pomponami, byleby tylko uniknąć
lekcji. A że dyrektorka Shermansky wyjątkowo lubiła męską część nauczycieli,
przystała na prośbę trenera. Takim oto sposobem połowa koszykarzy – śmiałam
przypuszczać, że ta bardziej hałaśliwa – wylądowała w naszym autobusie.
Wyglądałam misternie zdobionej tablicy
ustawionej przed granicą Worcester już dobre pół godziny. A kiedy wreszcie
dostrzegłam pozłacane litery ułożone w napis Serce Wspólnoty, ledwo powstrzymałam się przed zawyciem z radości.
Szybko dojechaliśmy pod monumentalną halę
sportową. Parking był pokaźnych rozmiarów, a mimo to wolnych miejsc pozostało
niewiele. Drugi autokar, którego organizatorzy rozgrywek nie przewidzieli, miał
problem z zaparkowaniem.
- Dobra, dziewczynki, odbierzcie klucz do
szatni i przebierzcie się. Nie ma sensu, żebyście stały tutaj i marzły.
Niedługo do was dołączę – poleciła trenerka Williams. Większość zawodniczek
przyjęła słowa kobiety z ulgą. Wiał mroźny wiatr, który skutecznie zniechęcał
do przebywania na zewnątrz.
W budynku nie było przesadnie tłoczno. Na
dzisiaj zaplanowano tylko dwa mecze, więc ludzi przyszło zdecydowanie mniej niż
ostatnio. Cieszyło mnie to. Szanse, że znowu spanikuję i o mały włos nie
zrzygam się na boisko bardzo spadły.
- Do kogo mamy zgłosić się po te klucze? –
zapytała Debrah, kiedy dostrzegła bezczynność koleżanek.
- Nie wiem – burknęła Rebecca, w której –
co tu dużo mówić – pokładałyśmy nadzieje. W końcu była kapitanką i miała
najdłuższy starz w drużynie. Niejednokrotnie brała udział w zawodach, powinna
znać plan hali sportowej.
- Przynajmniej nie marzniemy – wymamrotała
Rota. Gdybym nie stała obok, zapewne nie usłyszałabym jej. Wyglądała na
podirytowaną, bo najwidoczniej podzielała moje zdanie i zagubienie starszej
dziewczyny trochę ją zdziwiło. Mimo to starała się nie dać tego po sobie
poznać. Skupiła się na zdejmowaniu szalika.
- Może zapytamy w informacji? –
zaproponowała Sucrette, wskazując palcem na niewielki kiosk w rogu.
Rebecca oraz jej dwie przyjaciółki, z
którymi była nierozłączna, bez słowa ruszyły w kierunku budki. Musiałyśmy
czekać na nie dłuższą chwilę, ale wróciły już z kluczami do przydzielonej nam
szatni. Pospiesznie zeszłyśmy do piwnicy z nadzieją, że zdążymy przebrać się
jeszcze przed nadejściem trenerki Williams.
Zajęłam ławkę w kącie, bo wydawała się
najbardziej oddalona od pozostałych. Jakoś nie miałam potrzeby rozmawiania z
kimkolwiek. Od rana czułam się parszywie. Stres przed meczem, do tego Raven nie
było obok. Ona zawsze potrafiła podnieść mnie na duchu. Przez jej nieobecność
miałam wrażenie, że reszta zawodniczek dziwnie mi się przyglądała. Jakby
dostrzegały mój ponury nastrój, a brak metalówy pozwalał im bezczelnie się
gapić. No i ta cholerna kłótnia z Duncanem. Nawet nie byłam pewna, czy można to
nazwać kłótnią. Raczej trochę napiętą wymianą zdań, po której nastała cisza.
Miałam już tego dość. Liczyłam, że chociaż przez jeden dzień nie będę musiała
blisko niego przebywać. To wywoływało niezdrową atmosferę. Ale nieszczęścia
chodzą stadami, więc do dzisiejszej listy niepowodzeń dopisałam konieczność
przebywania w tym samym autobusie z Duncanem.
A dzień dopiero się zaczął.
- Mogę?
Oderwałam na moment wzrok od palców
starannie wiążących sznurówki. Spojrzałam z dołu na Debrah wyraźnie
niezadowolona. W mojej głowie od razu zakiełkował niepokój. Brunetka nigdy
bezinteresownie nie zaszczycała swoją obecnością ludzi spoza bardzo wąskiego
grona najbliższych. Mnie nawet nie lubiła, więc tym dziwniej się poczułam ze świadomością,
że teraz Rota stała nade mną i patrzyła wyczekującym wzrokiem. Mimo to bez
słowa przesunęłam się, robiąc dziewczynie miejsce.
- Co u Raven? – zagaiła, a przez moje
ciało przeszedł lodowaty dreszcz. Na dłuższy moment zastygłam w bezruchu,
zaprzestając sznurowania lewego buta. Jeszcze nie wiedziałam, do czego ma
zmierzać ta rozmowa, a już chciałam ją przerwać.
- Jak ma by? – odparłam po chwili zwłoki.
Starałam się wybrać jak najbardziej neutralną odpowiedź. Tak, by nie rozzłościć
Debrah i jednocześnie nakłonić ją do wyjawienia swoich intencji. Nawet, jeśli
miała ucierpieć na tym moja inteligencja.
- No nie wiem, ty mi powiedz.
Kurwa. Dlaczego musi być sprytniejsza niż
wygląda?
- Żartuję, żartuję… – Klepnęła mnie w
ramię, śmiejąc się pod nosem. Nie dałam tego po sobie poznać, ale w duchu
odetchnęłam z ulgą. Bo niby co miałam jej powiedzieć? W ogóle nie powinnam
siedzieć z Rotą na tej samej ławce. Czułam, jakbym właśnie w tym momencie
zdradzała Raven. – Ale powiedz, to z twojego powodu Kruczek chciała wbić szpony
między oczy Peggy?
Rzuciłam brunetce krótkie spojrzenie. Tak
naprawdę sama nie wiedziałam, po co Raven to zrobiła. Nie ze względu na mnie,
tego byłam pewna. Black wściekła się, bo redaktorka szkolnej gazetki obiecała
nie upubliczniać informacji o jej kłótni z Rosaline. Nie dotrzymała słowa, ale
to Meyer powinna wszcząć awanturę. W końcu Raven od samego początku nie
popierała zachowania przyjaciółki.
- Nie, nie mam z tym nic wspólnego.
- Rozumiem, czyli coś innego jest na
rzeczy. Chociaż wersja dotycząca ciebie najlepiej mi pasowała. To byłoby
całkiem urocze z jej strony, prawda?
Uśmiechnęła się przyjaźnie. Gdybym nie
znała jej parszywego charakteru, wzięłabym Debrah za niesamowicie sympatyczną i
miłą osobę. Stworzyła doskonałą kreację, to należało przyznać. Potrafiła bez
trudu wodzić za nos niczego nieświadomą ofiarę.
- Po co o to pytasz? – mruknęłam,
odwracając wzrok. Miałam nieodparte wrażenie, że im dłużej patrzyłam na
brunetkę, tym więcej chciałam jej zdradzić.
- Bo ja wiem… Pewnie próbuję zdobyć powód,
aby dogryźć Kruczkowi. – Przysunęła się do mnie, nieznacznie przy tym
pochylając, po czym, już szeptem, by nikt poza mną tego nie usłyszał,
powiedziała: – A może Peggy mi również zaszła za skórę?
Spojrzałam na Rotę rozszerzonymi w
zdziwieniu oczami. Na jej twarzy malował się zadziorny, pełen tajemniczości
uśmieszek. Bladoniebieskie oczy patrzyły z zainteresowaniem, oczekując mojej
reakcji. Byłam zdezorientowana. Chciałam zapytać, co takiego zrobiła wścibska
redaktorka szkolnej gazetki, że Rota zamierzała zostać sprawczynią jej
nieszczęść. Intrygowało mnie to, chociaż z drugiej strony przeczuwałam, iż nie
otrzymałabym satysfakcjonującej odpowiedzi.
Kiedy tak mierzyłyśmy się wzrokiem, do
drzwi szatni ktoś zapukał. Z czystej grzeczności, bo nie odczekawszy nawet
chwili na zaproszenie, wszedł do środka.
- Jeszcze nie przebrane? – rzuciła na
wstępie trenerka Williams, gdy szybko rozejrzała się po pomieszczeniu i
dostrzegła, że wszystkie dziewczyny były ubrane w stroje sportowe jedynie
połowicznie.
- Miałyśmy małe problemy z kluczami –
wytłumaczyła zdawkowo Rebecca, poczuwając się do odpowiedzialności jako
kapitanka. Każda z nas dobrze wiedziała, że to nieprawda. Z niewyjaśnionych
powodów zwlekałyśmy ze zmianą ubrań.
- Dali wam nieodpowiednie? – dopytała
kobieta.
- Nie wiedziałyśmy, do kogo się po nie
zgłosić – odezwała się Debrah, która jako jedyna nawet nie wyjęła stroju z
torby. Wciąż tkwiła w zimowym płaszczu oraz szarych kozakach za kolano, które
swoją drogą doskonale leżały na jej długich, szczupłych nogach.
- Jak to nie wiedziałyście? Przecież nie
jesteście tutaj po raz pierwszy – warknęła Williams, mierząc brunetkę gniewnym
spojrzeniem. Zaraz jednak wzięła głęboki oddech i posłała dziewczynie
przepraszający uśmiech. – Wybaczcie, niepotrzebnie się uniosłam. Przejdźmy do
rzeczy.
Usiadła na ławce najbliżej drzwi. W
pośpiechu zdjęła puchową kurtkę, a ze sportowej torby wyjęła zeszyt formatu A4
w twardej czerwonej okładce – nieodłączny element jej wizerunku, w którym
notowała zapewne wszystko. Nawet listy zakupowe.
- Nie mam dla was dobrych wieści. Dzisiaj
trafiłyśmy na Boston – oznajmiła z ponurą miną kobieta. Spojrzała po kolei na
każdą z nas. Widziałam na jej twarzy zrezygnowanie, jakby resztkami silnej woli
powstrzymywała się przed powiedzeniem: Przepraszam,
dziewczyny, ale to koniec.
- Zajebiście – mruknęła Debrah. Zrobiła to
na tyle cicho, że zapewne jedynie ja zdołałam ją usłyszeć.
Po szatni rozniosły się niezadowolone
westchnięcia oraz szepty.
- Spokojnie, nie musimy panikować. Ich
dwie czołowe zawodniczki są kontuzjowane. Nie wszystko stracone. – Trenerka
próbowała podnieść nas na duchu, ale raczej z marnym skutkiem. – Oczywiście,
mają silną ławkę i nie będziemy mogły pozwolić sobie nawet na minutę odpoczynku.
Musimy od samego początku dawać z siebie wszystko i nie odpuszczać. Może nie
uda nam się tego wygrać. Może okaże się, że jednak jesteśmy słabsze. Ale
będziemy grały do końca. Mam rację?
Williams wstała z ławki, zostawiając na
niej swój czerwony zeszyt. Przeszła na środek pomieszczenia, w którym panowała
nieprzyjemna cisza. Ponownie byłam zaskoczona, jak wizja – teraz już realna –
stanięcia naprzeciwko drużyny z Bostonu paraliżowała moje koleżanki. Zwykle
pogodne, pełne energii oraz zaciętości nastolatki teraz wyglądały niczym
spłoszone sarny. Kompletnie zagubione, gotowe w każdej chwili zerwać się do
ucieczki. Trochę mnie to bawiło. Przecież nikt nie wysyłał ich na wojnę, a
jedynie miały zagrać mecz siatkówki. Cała ta ignorancja zapewne wywodziła się z
oczywistego faktu, że mi wcale nie zależało na wygranej. Ot, należałam do tej
drużyny, bo musiałam, ale nie wiązałam z nią żadnych emocji.
- Nie słyszę was. Mam rację? – powtórzyła
Williams nieco głośniej. Wyciągnęła przed siebie rękę. Nie patrzyła na żadną z
dziewczyn. Wlepiła wzrok w swoją chudą dłoń. Chyba nie chciała nas pospieszać,
cierpliwie czekając, aż same poczujemy się gotowe.
- Tak – padło krótkie, ale niesamowicie
treściwe słowo. – Tak, trenerko, masz rację.
Sucrette, która dotychczas stała gdzieś z
tyłu, przy samych szafkach, wyszła przed starsze koleżanki. Podeszła do kobiety
i położyła na jej ręce swoją.
- No, a reszta? – zagaiła Williams. Tym
razem popatrzyła po nas ponaglająco. W końcu traciłyśmy czas. Zaraz powinnyśmy
wyjść na rozgrzewkę, a żadna nie zdążyła się przebrać.
Niespiesznie zbliżyłyśmy się do dwójki
stojącej na środku. Chociaż Rebecca oraz Debrah uśmiechnęły się zachęcająco, to
większość zawodniczek sceptycznie podchodziła do entuzjazmu Sucrette i
trenerki. Położyłyśmy dłonie, jedna na drugiej, a po dłuższej chwili
wyrzuciłyśmy do góry ręce z okrzykiem: Do
boju!, jak to miałyśmy w zwyczaju. Tym razem jednak nie było słychać w
naszych głosach zniecierpliwienia oraz radości. Chyba wszystkie wolałyśmy
zostać w tej niewielkiej szatni i doczekać do końca meczu.
- Od razu lepiej – rzuciła kobieta, z
rozbawieniem czochrając długie włosy Sucrette, bo dziewczyna nie zdążyła
jeszcze ich związać. – Czekam na was na boisku. Pospieszcie się.
Odprowadziłam trenerkę wzrokiem, po czym
wróciłam na ławkę, którą zajmowałam jeszcze chwilę temu. Nie zamierzałam mówić
tego na głos, ale uważałam, że te ckliwe sceny rodem z filmu jeszcze wyjdą nam
bokiem.
♥
Koniec trzeciego seta nieubłaganie
odwlekał w czasie swoje nadejście. Gra była zacięta i żadna z drużyn nie
zamierzała odpuścić. Każdy punkt znaczył wszystko. Mimo że oglądałam tę zażartą
walkę z ławki rezerwowych, czułam na własnej skórze rządzę mordu, która zawisła
nad boiskiem niczym burzowa chmura. Miałam ciarki i nieprzyjemnie skręcało mnie
w żołądku, gdy piłka prawie lądowała na naszej połowie, ale jedna z koleżanek z
drużyny w ostatniej chwili zdążyła ją podbić. Nawet nie chciałam sobie
wyobrażać, jak ogromna presja ciążyła na grających zawodniczkach.
Pani Williams głośno zagrzewała swoje
podopieczne do walki. Od początku meczu rzadko siadała na ławce i nawet
strategię opracowywała w przerwach pomiędzy dopingowaniem. Jej zawzięta postawa
bardzo różniła się od zachowania trenera przeciwnej drużyny. Mężczyzna był
niezwykle opanowany. Ze stoickim spokojem oglądał mecz, w między czasie
dokonując tylko kilku zmian. Ani razu nie wziął przysługującego mu czasu. Nie
wiedziałam, czy podchodził do sytuacji na boisku z tak dużym dystansem, bo ufał
umiejętnościom zawodniczek z Bostonu, czy po prostu był zarozumiały. A może
mistrzowsko ukrywał emocje i tak naprawdę szalał z nerwów.
Prowadziłyśmy punktem, a zagrywka była po
naszej stronie. Chloe stanęła na aucie. Kilka razy odbiła piłkę od ziemi, po
czym obróciła ją między palcami. Przez krótką chwilę oglądała twarze rywalek,
szukając odpowiedniego miejsca do posłania serwu. Jakby liczyła na ujrzenie
zwątpienia. Według mnie bezskutecznie, bo dziewczyny z przeciwnej drużyny
wydawały się przygotowane na wszystko. Nawet zmęczenia nie było po nich widać.
W końcu wybrała. Ledwo słyszalny plask
rozniósł się po wiwatującej hali, a piłka poleciała wprost na libero. Zaklęłam
pod nosem. Gorzej już trafić nie mogła.
Niska brunetka, ku mojemu wielkiemu
zdziwieniu, z trudem przyjęła zagrywkę. Upadła do tyłu, w miarę możliwości
odsuwając się na bok, by zrobić miejsce już biegnącym do spadającej piłki
koleżankom. Z zapartym tchem patrzyłam, jak dziewczyny wpadają na siebie i
tracą równowagę. Obie zachwiały się, ale nie przewróciły. Mimo to chwila
nieuwagi oraz brak komunikacji sprawiły, że wspólne odbicie wyszło co najmniej
nieudolnie, a piłka, o którą tak walczyły, uderzyła w stojącego na podwyższeniu
sędziego.
-
Nie wierzę – szepnęłam, wciąż tępo patrząc na nastolatki, którym zwykły pech
przeszkodził w rozegraniu akcji. One także zdawały się nie wiedzieć, co
dokładnie zaszło przed kilkoma sekundami, chociaż znajdowały się w centrum
wydarzeń.
- Czy to znaczy, że… – Sucrette nie
dokończyła, jakby bała się, że po wypowiedzeniu tego jednego słowa czas się
cofnie, a przeciwniczki zdobędą punkt i trzeci set będzie trwał.
- Wygrałyśmy! – krzyknęła pełna entuzjazmu
pani Williams, która nie miała oporów przed stwierdzeniem faktu.
Sędzia odgwizdał koniec seta. Na boisku
wybuchła euforia. Część trybun również wiwatowała. Szczerze wątpiłam, aby ktoś
oprócz naszych szkolnych kolegów przyjechał z Crystal Hills. Raczej wspierali
nas kibice innych drużyn, którym awans zawodniczek z Bostonu nie był na rękę.
Mimo że cieszyło mnie małe zwycięstwo,
które z pewnością podbuduje na duchu zespół, to wolałam zachować
wstrzemięźliwość w radości. Wygrałyśmy dopiero jednego seta, a mecz jeszcze się
nie skończył.
- Jesteście wielkie! Wierzyłam w was od
samego początku.
Trenerka skakała wokół dziewczyn jak
poparzona, a mnie na ten widok powoli zaczynało mdlić. Chyba jako jedyna
zachowałam trzeźwy umysł i nie dałam ponieść się emocjom. W duchu czułam, że
nadzieje kiełkujące w sercach pani Williams oraz moich koleżanek były złudne i
jeszcze przyjdzie czas rozczarowań. Bardzo bolesny czas. Nie grałyśmy w filmie,
gdzie nawet ledwo żywy bohater powstaje z kolan, bo wstąpiły w niego kosmiczne
siły, gdy przypomniał sobie o niedawnej porażce. I chociaż świetnie wpisywałyśmy
się w tę rolę, wszakże rok temu przegrałyśmy z kretesem w identycznych
okolicznościach, to na dzisiaj interwencji przybyszów spoza Ziemi nie
zapowiadano. A tylko oni mogliby przekazać nam moc, dzięki której pokonałybyśmy
zawodniczki z Bostonu.
Szybko zabrałyśmy swoje rzeczy i
przeniosłyśmy się na drugą połowę boiska. Trenerka już w drodze przekazywała
nam plan na następny set.
- Na początek wystawimy skład mieszany.
Przede wszystkim rezerwowe.
Spojrzałam na stojącą obok kobietę ze
strachem. Od razu poczułam się słabo. W głowie mi zaszumiało, a ciało
zdrętwiało ogarnięte przerażeniem. Znów mnie zemdliło.
- Nie martw się, Holly, przecież nie
jesteś sama na boisku. Masz wsparcie. Zobaczysz, wszystko będzie dobrze –
pocieszała mnie pani Williams. Każde wypowiedziane przez nią słowo jedynie
utwierdzało w przekonaniu, że nie nadawałam się do takich zabaw. Stres brał
górę nad zdrowym rozsądkiem i racjonalnym myśleniem. Już zaczynałam snuć rozmaite
wizje, a każda z nich kończyła się gorzej od poprzedniej. W najlepszym wypadku
upadnę niefortunnie i coś złamię. Nos, na przykład.
- Ch-chyba muszę… Na chwilę tylko… –
wydukałam cicho pod nosem i powoli, na trzęsących się nogach, ruszyłam w stronę
ławki.
Sucrette podała mi butelkę wody. Przyjęłam
ją chętnie, posyłając koleżance niemrawy uśmiech. Czekające na mnie wyzwanie
było wręcz przytłaczające. Mówiąc szczerze, kiedy dowiedziałam się, że
dzisiejszy mecz rozegramy z faworytkami zawodów, odetchnęłam z ulgą. Zakładałam
wystawienie pierwszego składu na wszystkie trzy sety – no właśnie, nawet nie
przypuszczałam, że może dojść do czwartego. W ogóle nie brałam pod uwagę
wejścia na boisko. Ta nagła informacja wręcz zaparła mi dech w piersiach. Strach
całkowicie odebrał zdolność prawidłowego pojmowania sytuacji. Czułam się gorzej
niż podczas meczu ćwierćfinałowego, a wtedy również nie pokazałam się z dobrej
strony. Kurczę, od samego początku wiedziałam, że klub siatkarski to nie moja
bajka. Powinnam uczęszczać na zajęcia z literatury. Nawet malarstwo byłoby
lepsze. Może nawet usłyszałabym jakiś komplement. Coś w stylu: Dziecko, twoje pojmowanie sztuki jest tak
chore, że aż zachwycające. Przynajmniej nie musiałabym stanąć w centrum
widowiska.
Pchnięta zdradzieckim impulsem spojrzałam
na trybuny. Widownia nie była tak liczna jak podczas mojego pierwszego,
poważnego meczu. Aczkolwiek śmiałam twierdzić, że nawet obecność paru osób wywołałaby
we mnie przerażenie. Waga sytuacji zrobiłaby swoje.
Rozglądałam się dłuższą chwilę. Chyba
tylko z czystej głupoty, bo z każdą sekundą bałam się coraz bardziej. Aż
wreszcie zobaczyłam Duncana. Rozmawiał o czymś z Dake’em, a raczej jedynie
udawał zainteresowanie tym, co blondyn mówił. Na jego widok ścisnęło mnie w
żołądku. Niemalże czułam, jak blednę jeszcze bardziej. Całkiem zapomniałam o
Holdenie. Myśl, że wygłupię się przed nim paraliżowała.
Oczy zapiekły nieznośnie, a pod powiekami
powoli zaczynały zbierać się łzy. Próbowałam brać głębsze wdechy. Zaciskałam
dłonie w pięści, mocno wbijając paznokcie w skórę. Bolało, ale jednocześnie
pozwalało chociaż na moment zapomnieć o strachu. Mimo to nie potrafiłam oderwać
wzroku od Duncana. Cichy głosik w głowie kazał spojrzeć w innym kierunku. A
jednak uparcie gapiłam się na bruneta, z sekundy na sekundę coraz bardziej
świadoma, że tym beznadziejnie głupim zachowaniem próbowałam nakłonić go do
zwrócenia na mnie uwagi.
Jesteś
żałosna.
- Holly-chan, to tylko na chwilę, żeby
dziewczyny zebrały siły. Musimy to po prostu przetrzymać – zachęcała mnie
Sucrette. Byłam jej wdzięczna za chęć pomocy, ale sama musiałam znaleźć w sobie
siłę oraz odwagę do wyjścia na boisko.
Cicho powtarzałam pod nosem, że dam radę.
Przecież rozchodziło się o zwykły mecz, nikt nie wysyłał mnie na wojnę. Poza
tym uparcie twierdziłam, iż nieważne, jak wielkie starania włożymy, nie uda nam
się wygrać. Więc, po co nakładałam na siebie zbędną presję?
Przeciwniczki już wchodziły na boisko.
Koleżanki z drużyny patrzyły na mnie zniecierpliwione, samymi spojrzeniami
dając do zrozumienia, że już powinnam stać pod siatką, gotowa do gry. Zanim
wstałam z ławki, wzięłam ostatni głęboki wdech. Wcale nie pomógł mi uspokoić
skołatanych nerwów, ale nie mogłam bardziej przedłużać.
Zdjęłam czarną bluzę i szybko zacisnęłam
sznurówki, aby nie rozwiązały się podczas rozgrywania ważnej akcji. W duchu
błagałam wszystkie znane mi bóstwa, aby do żadnej ważnej akcji z moim udziałem nie doszło, ale wychodząc na boisko
musiałam być przygotowana na wszystko. Ciążyła na mnie pewna odpowiedzialność i
czułam ją w pełni. Wygodnie rozsiadła się na moich barakach i z rozbawieniem
oceniała kolosalne różnice umiejętności pomiędzy obiema drużynami.
- Postarajcie się przeżyć – rzuciła
pokrzepiająco Rebecca. Uśmiechnęła się złośliwie, na co odpowiedziałam jej
uniesionym kciukiem.
Wcale nie będzie dobrze, pomyślałam, gdy
stanęłam pod siatką, tuż obok przeciwniczki. Wyższej o pół głowy, starszej o
jakieś dwa lata i z zaciętością wymalowaną na twarzy.
To po prostu nie miało prawa się udać.
Czwarty set rozpoczął się stanowczo zbyt
szybko. Ledwo zdążyłam rozejrzeć się po koleżankach z drużyny, aby wiedzieć, do
kogo podawać, a sędzia już odgwizdał początek gry. Pierwszy serw należał do
dziewczyn z Bostonu. Przyjęłyśmy go bezproblemowo, podobnie jak kilka
następnych. Dopóki przeciwniczki nie zdobyły dziesiątego punktu, mecz nie był
zacięty. Wyglądał jak zwykły sparing, podczas którego zawodnicy nie forsowali
się, aby oszczędzić sobie kontuzji. Spokojnie, bez stresu rozgrywałam akcje, z
reguły przypadkowo wybierając atakującą.
Później nadszedł pogrom. Wszystkimi siłami
starałyśmy się bronić przed pewnymi i zaciętymi atakami. Nasze starania okazały
się bezowocne. Trenerka Williams co chwilę wprowadzała jakieś zmiany. Testowała
dziwne ustawienia, których wcześniej nie ćwiczyłyśmy, z nadzieją, że może
chociaż nasz upór przyniesie jakieś rezultaty. Nie przestawała nam dopingować,
nawet gdy sytuacja stała się beznadziejna. Różnica w punktach stale rosła, a
przeciwniczki nie odpuszczały nawet na moment. Jakby zdobycie dziesiątego
punktu było dla nich swoistym sygnałem do rozpoczęcia rzezi. Po prostu
zostałyśmy zmiażdżone. Szybko, aczkolwiek bardzo boleśnie.
Ostatnie minuty meczu spędziłam na boisku
i chyba nawet cieszyłam się z tego. Patrzenie na sromotną klęskę własnej
drużyny nie było przyjemne, ale świadomość, że dałam z siebie wszystko, co
mogłam, trochę dodawało otuchy i ocierało łzy po porażce. Jednakże byłam
świadoma, iż pozostałe dziewczyny zaczną pluć sobie w brodę, twierdząc, że stać
je było na więcej. Widziałam to na ich twarzach. Ten grymas świadczący o
zmarnowaniu szansy.
- Idźcie już do szatni, zaraz do was
dołączę – powiedziała pani Williams, kiedy skończyłyśmy pożegnanie z przeciwną
drużyną. I finałem. Kobieta próbowała uśmiechnąć się pocieszająco, ale zamiast
tego skrzywiła się, jakby powstrzymywała płacz.
Podeszła do trenera z Bostonem. Przywitali
się bardzo formalnie, chociaż wyglądali, jakby znali się od dłuższego czasu.
Zapewne zdystansowany sposób bycia mężczyzny nie pozwalał Williams na zbytnią
poufałość.
Sucrette wcisnęła mi w ręce moją bluzę
oraz butelkę z wodą. Większość naszych koleżanek już zbliżała się do wyjścia z
hali i tylko my zostałyśmy w tyle. Szybkim krokiem szłyśmy za zawodniczkami,
żeby je dogonić. Nim opuściłam salę, kilka razy przez głowę przeszła mi chęć
odwrócenia się w stronę trybun, gdzie siedzieli zawodnicy drużyny koszykówki
oraz cheerleaderki. Walczyłam z samą sobą, bo bałam się, że ujrzę rozczarowanie
na twarzy Duncana. Teraz, kiedy relacje między nami nie były jasne, nie
liczyłam na wsparcie z jego strony. Zdawałam sobie sprawę, że nie podejdzie do
mnie i nie pogłaszcze po głowie, mówiąc: Nie
przejmuj się, i tak świetnie zagrałaś. Wierutne kłamstwo, ale dobrze
zrobiłoby dla mojej psychiki. Jednakże widok niezadowolonego Holdena chyba
stałby się gwoździem do mej trumny, który odsłoniłby skrywane głęboko wewnątrz
emocje. Teraz dawałam radę zakryć poczucie porażki, mimo że z każdą sekundą
przybierało na sile. Udawałam, że wcale nie przejęłam się przegraną, ale w
rzeczywistości czułam ogromny smutek oraz zawód. A usilnie próbowałam wmówić
sobie i wszystkim dookoła, że ta cała siatkówka to tylko przymus i wcale nie
chciałam w tym uczestniczyć. Bzdura. Zżyłam się z drużyną i trenerką Williams.
Nawet długie, popołudniowe treningi przestały ciążyć. Poza tym natura ludzka
kazała mi dążyć do bycia zwycięzcą.
Do szatni weszłyśmy w podłych nastrojach.
Żadna nie czuła się na siłach, by wypowiedzieć kilka złudnie pokrzepiających
zwrotów. Podobnie jak pozostałe dziewczyny, podeszłam do swojej szafki.
Chciałam jak najszybciej zmienić ubrania i wyjść na korytarz, gdzie atmosfera
była lżejsza. Miałam nadzieję, że pani Williams powstrzyma się dzisiaj przed próbami
pocieszenia nas. Na nic by się to zdało. Po prostu potrzebowałyśmy trochę czasu
na odetchnięcie i oswojenie z przegraną.
- W tym roku bawiły się z nami krócej –
rzuciła nagle Heather. Zupełnie niepotrzebnie, bo rozjuszyło to kilka
zawodniczek. W tym Debrah, która zareagowała natychmiast.
- Zmierzasz do czegoś? – warknęła
brunetka, wbijając gniewny wzrok w dziewczynę. Bardzo zależało jej na wygranej.
Zawsze dawała z siebie wszystko podczas treningów, a na meczach wspierała
koleżanki, samej nie zdając sobie z tego sprawy. Jej zaciekłość wystarczyła,
aby podbudować i pokrzepić. Takie przytyki uderzały w nią podwójnie.
- Zastanawia mnie tylko, czy gdyby
niektóre z nas grały lepiej, miałybyśmy jakieś szanse.
- Nie będę wnikać, kogo masz na myśli,
ale…
- Na przykład Holly.
Przestałam rozsznurowywać buty. Aż do teraz
byłam średnio zainteresowana, jak potoczy się ta rozmowa, ale nie mogłam
zignorować słów Heather. Kogo jak kogo – nie jej. Spojrzałam na nią, wciąż
pochylona, w myślach układając dobrą odzywkę. Pełen wyższości wzrok blondynki
irytował mnie do granic możliwości.
- Też kiepsko wypadłaś – odparłam, po czym
szybko opuściłam głowę, wracając do adidasów. Bezbronna czekałam na kolejną
docinkę albo wybuch śmiechu.
Poważnie,
Holly? Nie mów, że tylko na tyle cię stać. Naprawdę jesteś tą samą dziewczyną,
która kilka miesięcy temu chciała rzucić się na chłopaka w obcej szkole? Chyba
z Su na rozumy się pozamieniałaś.
- Ej, co jest z wami? Żadna z nas nie nawaliła,
po prostu trafiłyśmy na trudnego przeciwnika. Dałyśmy z siebie wszystko. –
Rebecca spojrzała surowym wzrokiem na Heather, która jedynie wzruszyła
ramionami. Jako kapitanka czuła się odpowiedzialna za łagodzenie sporów w
drużynie, ale chyba każda z dziewczyn wiedziała, dlaczego Langshaw przyczepiła
się właśnie do mnie.
- Taa, jasne. Nie wiem, kogo próbujesz
oszukać – mruknęła blondynka i odwróciła się, dając do zrozumienia, że nie
mogłyśmy liczyć na więcej z jej strony.
Westchnęłam przeciągle, z irytacją patrząc
na zdejmującą koszulkę nastolatkę. Nie mogłam uwierzyć, jak szybko nasze
relacje ze zwykłej znajomości zmieniły się w nienawiść. Nawet nie chciałam
myśleć, ile podobnych do Heather mogłam zdenerwować.
Przebrałyśmy się szybko. Po dość burzliwej
wymianie zdań nikt nie odważył się odezwać. W szatni panowała nieprzyjemna,
duszna atmosfera, niespowodowana wyłącznie gorącą parą wydobywającą się spod
pryszniców. Nie poczekałyśmy na panią Williams, bo chyba każda wolała wyjść na
gwarny korytarz niż dalej siedzieć w szatni, wbijając spojrzenie w podłogę.
Teraz nawet cieszyłam się, że poza nami w autobusie będzie również część
męskiej drużyny koszykówki. Może ich głośne zachowanie przynajmniej na moment
pozwoli zapomnieć o druzgocącej porażce.
Trenerkę spotkałyśmy nieopodal głównego
wejścia. Szła w naszą stronę ubrana w puchową kurtkę i opatulona kolorowym
szalikiem.
- Zagadałam się. – Uśmiechnęła się
przepraszająco, przystając kilka kroków przed nami. Miała delikatne rumieńce,
zapewne wywołane szybkim marszem. – Zgaduję, że nie macie ochoty na
pocieszające rozmowy.
- Nie dzisiaj – odparła Debrah suchym
tonem.
- Rozumiem.
Williams rozejrzała się dookoła, po czym
kiwnęła głową w stronę przeszklonej ściany wychodzącej na parking przed halą
sportową.
- Czekają na nas – oznajmiła, a mnie
przeszedł nieprzyjemny dreszcz. Przegrany mecz oraz jawny przejaw niechęci
Heather w zupełności wystarczyły, aby zepsuć dzień, a jeszcze czekał nas mecz
chłopców. W Bostonie. Cóż za brutalny zbieg okoliczności. Zapewne nie tylko jak
wolałam od razu jechać do Crystal Hills, wrócić do domu i zaszyć się pod
kołdrą.
Wyszłyśmy na zewnątrz. Przy dwóch
szkolnych autokarach czekała cała męska drużyna koszykówki oraz cheerleaderki.
Wszyscy stali w zwartej grupie i żywo dyskutowali, prawdopodobnie o naszym
przegranym meczu.
- O, idą! – krzyknął Dake, ruszając w
naszą stronę. Reszta grupy zamilkła i odwróciła się, ale nikt poza chłopakiem
nie wyszedł przed szereg. Niektórzy uśmiechali się trochę wymuszenie, jakby
litościwie. Inni po prostu stali i patrzyli.
- Zaraz się zacznie – mruknęłam pod nosem
zniechęcona. Po minie Morgana wiedziałam, że zamierzał wygłosić mowę
pocieszającą i chciałam zdusić jego plan w zarodku. – Nawet nie zaczynaj,
Dakota.
Wyprostowałam rękę, dając chłopakowi do
zrozumienia, by się zatrzymał. Jego promienny uśmiech przygasł jedynie na
moment, a na domiar złego rozłożył ramiona, którymi po chwili obejmował mnie
oraz Sucrette.
- Nawet nie wiecie, jak mi przykro.
- Możemy się tylko domyślać – burknęłam,
na odczepnego klepiąc kolegę po plecach, jakby to jego trzeba było pocieszyć.
Dake odsunął się nieznacznie i spojrzał na
mnie zmrużonymi oczami.
- Raven rzuciła na ciebie urok i teraz
przez ciebie przemawia?
- Tu się puknij. – Dotknęłam palcem czoła
blondyna, po czym wyminęłam go i ruszyłam do autobusów szkolnych. Większość
uczniów już weszła do pojazdów. Ja także nie miałam zamiaru sterczeć bezczynnie
na mrozie.
- Teraz my będziemy za was trzymać kciuki
– zapewniła Su, która szła kilka kroków za mną, wciąż tkwiąc w objęciach
Morgana. Czasami ich relacja wydawała się być zbyt zawiła nawet dla mnie. Ani
to przyjaźń, ani zalążki związku. Poza ramy zwykłej znajomości też wyszli.
Oboje byli pokracznymi ludźmi i zapewne z tego powodu ciężko ich zdefiniować.
Tuż przed autokarem z impetem zderzyłam
się z Castielem. Jedynie wpadnięcie na inną osobę uchroniło mnie przed upadkiem
na asfalt. Od razu wyczułam swąd dymu papierosowego wymieszanego z waniliowym
zapachem do samochodu. Zaklęłam w duchu, bo chyba gorzej nie mogłam trafić.
- Niechcący – rzucił Cas i odszedł, nie
czekając na moją reakcję. A ja stałam jak sparaliżowana, nie wiedząc, czy
powinnam odskoczyć, powoli się odsunąć, czy jeszcze chwilę poudawać, że nie
odzyskałam równowagi.
Doskwierał mi kryzys, który niedawno
dopadł mój związek z Duncanem. Chociaż ostatnio doszłam do wniosku, że już
miesiąc temu coś zaczęło się psuć. Artykuł w szkolnej gazetce jedynie
przyspieszył bieg wydarzeń. Usilnie próbowałam ukryć wewnętrzny ból. Nie dać po
sobie poznać, że minięcie się z Holdenem na korytarzu rozrywało moje serce.
Próbowałam funkcjonować normalnie, bo przecież nie byłam jedyną, której związek
się rozpadał. Albo już rozpadł. Błądzenie po omacku i niepewność irytowały
najbardziej. A teraz, kiedy po długiej przerwie wreszcie mogłam zbliżyć się do
Duncana, poczuć jego zapach i duże, męskie dłonie na ramionach, miałam
wrażenie, że nie dam rady dłużej tłumić w sobie rozpaczy. Jeszcze chwila w
obecności bruneta i najzwyczajniej w świecie rozkleiłabym się na środku
parkingu. Przy tych wszystkich ludziach, których pogardliwych opinii bardzo
bałam się usłyszeć.
Gwałtownie odsunęłam się od Holdena. Bez
namysłu weszłam do autobusu, w duchu wmawiając sobie, że to nie była ucieczka.
- Nie ma za co. – Usłyszałam warknięcie
Duncana, kiedy już zajęłam pierwsze siedzenie. Wszedł za mną do wściekle
żółtego pojazdu i od razu skierował na tyły.
Wzięłam głęboki wdech. Ścisnęło mnie w
gardle i nie zdołałam powstrzymać kilku łez przed wypłynięciem na zarumienione
od mrozu oraz zażenowania poliki. Pochyliłam głowę, szukając w torbie telefonu.
Sucrette usiadła obok, ale zamiast podjąć rozmowę, zaczęła rozplątywać
słuchawki. Nie wiedziałam, czy wyczuła moją niechęć oraz całkowitą utratę
humoru, ale naprawdę byłam jej wdzięczna za nienawiązywanie kontaktu. Nie
miałam wątpliwości, że zamiast słów, spomiędzy moich warg wydobyłby się głośny
szloch.
Chciałam zrelacjonować Raven w jednej obszernej
wiadomości cały przebieg dzisiejszego dnia. Streścić wszystkie cztery sety, a
nawet przerwy między nimi. Opowiedzieć o sytuacji w szatni, gdy Heather bez
ceregieli dała do zrozumienia, że najchętniej pozbyłaby się mnie na dobre.
Wspomnieć przypadkowe i bardzo nieprzyjemne spotkanie z Duncanem. Ale zamiast
tego napisałam tylko jedno, za to mówiące chyba wszystko, słowo.
Do:
Raven
Treść:
Przegrałyśmy.
Zagryzłam dolną wargę, głupio wgapiając
się w wiadomość, którą przed chwilą wysłałam. Miałam nieprzyjemne poczucie, że
zawaliłam nie tylko mecz.
♥ ♥ ♥ ♥
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz