Już dawno mnie tutaj nie było...
Nic się nie zmieniło, poza koniecznością pożegnania się z kontem Google. Nienawidzę człowieka, który wpadł na ten pomysł, a jeszcze bardziej nie szanuję jego szefa, który ów pomysł przyklepał. A żeby ich ulubione płatki wycofali z produkcji. (>.<)
Na uczelni miałam straszny zap... Zapieprz. Okrutny. Wykładowcy szaleli, jakby zbyt wcześnie dopadło ich przesilenie wiosenne. Na szczęście teraz trochę ucichli, część obowiązków mam już za sobą, dlatego postanowiłam znaleźć sobie nowe, jeszcze bardziej wymagające zajęcie. Mianowicie postanowiłam poszukać pracy i, ku mojej rozpaczy, są chętni, by mnie zatrudnić. Naprawdę brakuje pracowników, skoro ktoś połasił się na takie beztalencie bez doświadczenia zawodowego jak ja.
Efekt tego wszystkiego będzie taki, że całkiem pozbawię się czasu na pisanie, więc to może być jeden z ostatnich postów przed wakacjami. Także cieszcie się moją twórczością, tak szybko nie wróci.
Biuro detektywistyczne "Słodki Amoris"
Rozdział
6
Castiel
był wściekły i rozbawiony zarazem. Nie sądził, że Kentin upije się tak szybko.
Z każdą kolejną szklanką whisky mówił
coraz mniej wyraźnie, za to głośniej domagał się alkoholu. Był przy tym
wyjątkowo śmieszny, zwłaszcza gdy nazwał się królem melanżu i kazał
wszystkim zwracać się do siebie Wasza Wysokość, Kentinie Imprezowiczu.
Castiel wcale nie musiał długo go podpuszczać.
Zabawa
skończyła się, gdy Kentin omal nie usnął mu na ramieniu. Nie był dupkiem, więc
pomógł Micky wyprowadzić
chłopaka na zewnątrz. Nie rozumiał tylko, dlaczego to on musiał zostać z
pijanym Kentinem, zamiast szukać Sucrette oraz Hailey. Był wyższy, więc
szybciej zobaczyłby je w tłumie. Poza tym, miał szczęście wpadać na ładne
dziewczyny.
Kentin
szybko tracił kontakt z rzeczywistością. Mamrotał niezrozumiale pod nosem, próbując zabrać Castielowi papierosa. Turner starał się
uspokoić kolegę i nakłonić, by usiadł na ozdobnym pieńku, ale bez rezultatów.
Kentin był wyjątkowo namolny jak na kogoś, kto jeszcze chwilę temu bardzo
chciał spać.
–
Kurwa, Micky, pospiesz się – jęknął zrezygnowany Castiel. Nie pamiętał, żeby
kiedykolwiek pijany znajomy sprawiał mu tyle problemów. Prawie zaczął żałować tych szklanek whisky
podsuniętych Kentinowi pod nos.
–
Micky wróciła? – Na
nieszczęście Castiela, chłopak usłyszał jego słowa i od razu się ożywił. –
Micky, gdzie jesteś?
–
Zaraz przyjdzie. Usiądź wreszcie – warknął.
Był
już naprawdę zmęczony szarpaniną z Kentinem. Co z tego, że Sumpter był niski i
chudy? Po alkoholu w każdym budzą się ukryte moce.
–
Jesteśmy – oznajmiła Micky, gdy razem z przyrodnią siostrą opuściły dom
Haringtonów. Niestety nie
znalazła Sucrette, ale spotkała Rosaline, która obiecała przekazać, że wyszli
wcześniej. Dla własnego spokoju ducha Micky wysłała przyjaciółce wiadomość.
Była zapobiegawcza. – Jak sytuacja?
Kentin
z okrzykiem radości rzucił się przyjaciółce na szyję. Dziewczyna nie spodziewała się tak
energicznego powitania. Ledwo utrzymała równowagę.
–
Sama widzisz. Beznadziejnie – skwitował Castiel.
– Co
wy mu zrobiliście? – zapytała z przejęciem Hailey. Nie mogła uwierzyć, że jej
siostra pozwoliła Turnerowi upić Kentina.
– Nie
namawialiśmy go długo.
Hailey
spiorunowała Castiela wzrokiem. W ogóle nie miał wyrzutów sumienia. Był po prostu zirytowany, że teraz
musiał zajmować się kolegą.
–
Oczywiście – prychnęła. – A ty nie miałeś z tym nic wspólnego.
–
Posłuchaj, piękna. – Castiel podszedł do dziewczyny bardzo blisko. Niemal
stykali się klatkami piersiowymi. – Mogłaś go pilnować, zamiast chichotać z
przygłupawymi koleżankami. Nie miej teraz pretensji.
–
Jesteś najgorszy, Turner.
–
Oboje jesteście irytujący – wtrąciła się Micky.
Jej
siostra oraz przyjaciel woleli zająć się kłótnią niż pomóc przy opiece nad Kentinem, a on naprawdę
był ciężki, gdy bezwładnie opierał się na niej całym swoim ciałem.
–
Castiel, pomożesz nam odprowadzić Kentina do auta.
–
Żartujesz, prawda?
Spojrzała
na kolegę z wyraźną pretensją. Czy naprawdę musiała przypominać, przez kogo
znaleźli się w takiej sytuacji? Micky chyba najbardziej ucierpiała na
pijaństwie Kentina. Chętnie zostałaby dłużej na imprezie. Klimat jej
odpowiadał, a przede wszystkim towarzystwo było przednie. Poza tym, miło czasem
wyrwać się z domu i odsapnąć od rutyny piątkowego wieczoru. Coraz trudniej było
trafić na interesujący serial, a i nie samymi Simsami człowiek żyje.
– Nic
nie mówiłem. – Uniósł
obronnie ręce, widząc gniewny wzrok Micky.
–
Słyszycie syreny? – zagaiła Hailey.
–
Jakie syreny? – rzucił Castiel. – Policyjne?
– Może
komuś zaczęła przeszkadzać impreza – zasugerowała Micky.
–
Niemożliwe – zaprzeczyła stanowczo Hailey. – Sąsiedzi nigdy nie narzekali na
hałasy. Coś musiało się stać.
– W
tej dziurze? – prychnął Castiel. – Proszę cię, tutaj nawet o złodzieja trudno.
–
Akurat jeden wpadł na ciebie i twojego szurniętego szefa.
– I
gwarantuję ci, że więcej tego nie zrobi.
Micky
uśmiechnęła się do kolegi z udawaną życzliwością. Doskonale wiedziała, co stało
się z pijanym chłopakiem, który
postanowił włamać się do Vinyl Revolution. Miał ogromnego pecha, że
natknął się na Castiela oraz właściciela sklepu. Obaj byli nieobliczalni.
Dźwięk
nasilał się z każdą sekundą. Nie było wątpliwości, że radiowóz jechał w kierunku Pico Avenue. Grupa nastolatków
stała bezczynnie na chodniku przed domem, w którym właśnie trwała licealna
impreza. Zupełnie zapomnieli, że pomagali pijanemu Kentinowi stać, bo sam nie
był w stanie. Zresztą słusznie. Mijający ich policjanci nawet na nich nie
spojrzeli.
–
Pojechali na plażę – stwierdził Castiel. – Kto normalny chodzi na plażę w taką
pogodę? Jest cholernie zimno.
– O
matko – westchnęła z przejęciem Hailey. Przyłożyła drżące dłonie do twarzy. Ze
strachem w oczach patrzyła na dwóch
policjantów, wysiadających w pośpiechu z radiowozu. Obaj pobiegli w głąb plaży.
– Lee miała spotkać się tam z chłopakiem.
Micky
i Castiel spojrzeli na siebie zaniepokojeni. Obawy Hailey mogły być
uzasadnione. Zbliżała się północ,
a w listopadzie niewiele osób skusiłoby się na romantyczny spacer pod
gwiazdami.
–
Muszę się upewnić.
–
Hailey, czekaj! – krzyknęła Micky, ale jej siostra już biegła w kierunku plaży
i nie reagowała na nawoływania. Westchnęła zrezygnowana. Z pewnością nie tak
powinna spędzać piątkowy wieczór.
– Zostawmy Kentina w samochodzie i chodźmy do niej.
–
Jesteś pewna, że tego chcesz? – zapytał Castiel. Starał się zachować zimną
krew, ale nie było sensu wmawiać sobie, że nic się nie stało.
– Nie
mam wyboru, Cas. To moja młodsza siostra. A jak zrobi coś głupiego?
Castiel
przytaknął, mimo że wolałby wrócić
na imprezę i zapomnieć o tej dziwnej sytuacji. Ale nie mógł zostawić
przyjaciółki samej z pijanym Kentinem i spanikowaną siostrą.
֍
Pub Bulldog,
mieszczący się w Monterey u zbiegu Lighthouse Avenue i Hoffman Avenue, był
przepełniony. W telewizji leciała powtórka meczu koszykówki, a Amerykanie wyjątkowo lubili oglądać sport w
towarzystwie obcych pijanych osób. Siedzący obok szeryfa Dixona mężczyzna
zrywał się na równe nogi, gdy tylko któraś z drużyn celnie rzuciła do kosza. Za
każdym razem przeklinał głośno i uderzał kuflem o zniszczony bar. Ta farsa
trwała już pół godziny, a Malcolm wciąż nie wiedział, której drużynie facet
kibicował. Zresztą, nie miało to większego znaczenia.
–
Jeszcze jednego? – zagaił do swojego towarzysza.
Daniel
Finnigan skinął głową i przesunął szklankę z topniejącą kostką lodu w stronę
Malcolma. Szeryf zawołał właściciela pubu, a zarazem jedynego barmana.
– To
samo – powiedział.
–
Czyli? – burknął gruby mężczyzna w średnim wieku, zarzucając sobie na ramię
mokrą ścierkę, która kiedyś
może była biała. Wciąż żuł wykałaczkę, jakby bawił się w kowboja. Cholernego
zawadiakę z Dzikiego Zachodu.
Malcolm
wywrócił oczami. Dlaczego jedynie w filmach barmani pamiętali, co zamawiał
każdy klient?
– Dwa
razy whisky.
Właściciel
skinął głową i wyjął spod baru butelkę ciemnego alkoholu. Im dłużej Dixon na
niego patrzył, tym lepiej rozumiał znaczenie nazwy baru. Facet naprawdę
wyglądał jak buldog. Taki wstrętny, spasiony buldog, rzężący, gdy ktoś go
rozbawił.
Dobrze,
że się nie ślini, pomyślał Malcolm.
Finnigan,
elegancki mężczyzna po pięćdziesiątce, miał zupełnie inne zdanie na temat
barmana oraz jego przybytku. Lubił ten lokal, bo jego żona nigdy nie odważyłaby
się do niego zajrzeć. Tutaj mógł
spokojnie napić się w towarzystwie kolegów. A właściciel Bulldoga, gdy
był odpowiednio pijany, często serwował trunki na swój koszt.
– Ale
to już ostatni – zastrzegł Daniel, wskazując palcem na pełną szklankę. – Betsy
nie wpuści mnie do domu.
–
Czasami żałuję, że moja na wszystko pozwala – westchnął Malcolm. – Uwierzysz,
że jeszcze nigdy nie zrobiła mi awantury?
–
Wielu mężczyzn dałoby się pokroić za taką żonę.
–
Tylko tak gadają. W związku kłótnie
są potrzebne. – Dixon uniósł szklankę. – Za te piękne i wyrozumiałe kobiety.
–
Żeby takie pozostały, aż do śmierci.
–
Naszej czy ich?
– A
czy to ważne?
Obaj
mężczyźni wybuchli głośnym śmiechem, jakby usłyszeli niebywale zabawny kawał.
Mieli podobne poczucie humoru. Dosyć czarne, dlatego nie każdy rozumiał ich
żarty. Od kiedy Daniel wrócił
do Monterey – rodzinnego miasta, w którym wychowywał się również szeryf Dixon –
aby doczekać emerytury w spokojniejszym miejscu, on i Malcolm widywali się
częściej. Jednak wciąż nie tak często, jakby chcieli. Obaj zajmowali poważne
stanowiska, przez co nie mieli zbyt dużo wolnego czasu. Poza tym, za każdym
razem kłócili się o miejsce spotkania. Każdy wolał nie wyjeżdżać ze swojego
miasteczka, mimo że dzieliły je jedynie tabliczki z nazwami miejscowości.
Szybko
wypili drinki i zaczęli zbierać się do wyjścia. Daniel zostawił skromny
napiwek. W przeciwieństwie do swojego towarzysza, nawet w starym pubie nie
zapominał o dobrych manierach.
Na
zewnątrz było bardzo nieprzyjemnie. Wiał chłodny wiatr. Zdecydowanie wzmógł się przez te trzy godziny, które spędzili w barze.
Listopad nie należał do przyjemnych miesięcy, ale każdy uważał, że w tym roku
wyjątkowo dawał się we znaki.
–
Podwieźć cię? – zaproponował Daniel, zapinając czarny elegancki płaszcz.
–
Dzięki, ale wolę się przejść.
– W
taki ziąb? – zdziwił się. – Gdzie podział się mój przyjaciel Malcolm, który nigdy nie odmawiał
podwózki?
–
Znalazł siedzącą robotę i teraz potrzebuje ruchu, żeby nie ochujać.
Finnigan
zaśmiał się pod nosem, delikatnie nasuwając na głowę cylinder. Wciąż nie
potrafił uwierzyć, że tak bardzo się zestarzeli. Odchowali dzieci, osiągnęli
szczyt swoich karier zawodowych, a ich żony zdążyły nieco osiwieć. Nim się
obejrzą, będą usypiąc wnuki w bujanych fotelach.
–
Przykro mi, że nie pomogłem z tymi dzieciakami – powiedział Daniel z wyraźną
troską w głosie.
Widział, jak Malcolm przeżywał zaginięcie pary
nastolatków. Ta sprawa
była dla niego bardzo osobista. Nie tylko ze względu na znajomość z rodzicami
licealistów, ale traktował ją jako sprawdzian swoich umiejętności. Miała
podsumować jego pracę i odpowiedzieć na pytanie, czy w ogóle nadawał się na
policjanta. Może przez większość swojego życia był na nieodpowiednim miejscu?
Zamknięcie śledztwa uznał za punkt honoru.
– Jestem ci wdzięczny za same chęci – odparł Dixon,
posyłając przyjacielowi niemrawy uśmiech.
Kiedy wieczorem wpadł na pomysł, by omówić zaginięcie z Danielem, miał złudną nadzieję, że
mężczyzna podsunie mu nowy trop. Finnigan miał większe doświadczenie w sprawach
kryminalnych. Od wielu lat był patologiem sądowym i asystował policjantom przy niejednym
śledztwie. Według Malcolma, to właśnie wieloletni przyjaciel z czasów liceum
miał być świeżym spojrzeniem, którego tak bardzo potrzebował. Rozczarował się,
gdy uzyskał jedynie stwierdzenie, że na pewno nie mieli do czynienia z
ucieczką. Po pierwsze – młodzi nie mieli powodów, żeby opuszczać rodzinne domy.
Nie pochodzili z patologicznych rodzin, byli lubiani w szkole i wszyscy
akceptowali ich związek. Po drugie – czym mieliby zwiać z takiej mieściny jak
Pacific Grove? Potrzebowaliby samochodu, a ten został porzucony na leśnym
parkingu.
To
wszystko nie miało najmniejszego sensu.
Telefon
szeryfa Dixona rozdzwonił się, gdy obaj mężczyźni stanęli obok auta Daniela.
Czarny mercedes wyjątkowo pasował do eleganckiego staruszka.
–
Czyżby żona zaczęła się niepokoić? – zażartował Finnigan.
–
Chciałbym – mruknął Malcolm.
Wyjął
telefon z kieszeni. Zdziwił się, gdy na wyświetlaczu zobaczył imię swojego współpracownika. Północ nie była odpowiednią godziną na
służbowe pogaduszki.
– Co
jest, Jones? – burknął na powitanie.
–
Szefie, mamy poważny problem – zaczął Eric. Malcolm wyraźnie słyszał w jego
głosie przejęcie. – Właściwie, to rozwiązaliśmy część jednego problemu, ale
wynikł z niego kolejny.
–
Możesz mówić normalnie?
Nie rozumiem twojego bełkotu.
Chyba
nie tylko ja kończyłem piątkowy wieczór ze szklanką, pomyślał Malcolm.
–
Znaleźliśmy ciało. To prawdopodobnie Chris Henwick.
– Co?
– krzyknął Dixon, niemal oszołomiony tą informacją. – Gdzie?
– W
wodzie. Wyciągnęliśmy go, to znaczy worek, na plażę. Co mamy robić?
–
Ktoś jest z tobą?
–
Matthew. Akurat miał dyżur. Jesteśmy przy Pico Avenue.
– W
porządku. Zabezpieczcie okolicę i nikogo nie wpuszczajcie na plażę. Będę za
dziesięć minut.
Malcolm
rozłączył się, nie czekając na odpowiedź. Był tak zaaferowany, a jednocześnie
rozwścieczony tą informacją, że przez dłuższą chwilę bezczynnie stał na
chodniku przy luksusowym mercedesie.
Nie
mógł uwierzyć, że młody Henwick się znalazł. A właściwie jego ciało.
– Co
się stało? – zapytał Daniel. Patrzył, jak szeryf Dixon zaciskał palce na
telefonie, jakby chciał go zmiażdżyć.
–
Zawieziesz mnie na Pico Avenue? – poprosił Malcolm.
– Do
Pacific Grove? A nie chciałeś się przejść?
–
Wyłowili ciało młodego, który
zaginął.
–
Cholera, dlaczego nie mówisz
od razu? Wsiadaj szybko.
Dixon
usiadł na fotelu pasażera i zamknął za sobą drzwi. Zachowywał się, jakby był w
transie. Jego mózg nie
rejestrował żadnych bodźców. Nie potrafił docenić skórzanej tapicerki ani
przyjemnego zapachu nowego auta. Myślał zbyt intensywnie, by móc się skupić.
Analizował ostatnie dni. Starał się przypomnieć sobie wszystkie szczegóły.
Każdą rozmowę i każdego człowieka, którego mijał. Te wszystkie dzieciaki w
liceum patrzyły na niego czujnie. Nauczyciele spinali się na jego widok, jakby
musieli coś ukrywać.
Ale
tak naprawdę żadne wspomnienie nie było wystarczająco ostre.
Jeżeli
Chris Henwick leżał nieżywy na plaży, bo policjanci zawiedli i działali zbyt
wolno, Malcolm nigdy sobie tego nie wybaczy.
–
Może to nie on – mruknął pod nosem Dixon. Zdawał sobie sprawę, że to mało
prawdopodobne, ale… Gdy tylko myślał o rozmowie z rodzicami Chrisa, miał
mdłości. Widok zrozpaczonej matki chłopaka zapewne będzie towarzyszył mu co
noc. Jako przypomnienie największej zawodowej, a może nawet życiowej, porażki.
– Czy
to w ogóle możliwe? –
zapytał z powątpiewaniem Daniel. – Poza tym, chcesz mieć na głowie podwójne
zaginięcie i nieznane zwłoki?
Malcolm
nie odpowiedział. Musiałby przyznać przyjacielowi rację, a wolał pozostać w
złudnym przekonaniu, że to nie ciało Chrisa zostało wyłowione z oceanu.
Na
Pico Avenue byli szybciej, niż zakładał szeryf Dixon. Daniel nie bał się
nacisnąć na gaz, mimo że wypił kilka szklaneczek szkockiej i brawura nie była
dobrym pomysłem. Ale kto miałby go zatrzymać za jazdę pod wpływem? Jedyni
policjanci, którzy pracowali tej nocy, zabezpieczali zwłoki nastolatka na
plaży.
Na
miejscu powitali ich Eric Jones oraz Matthew Clover. Stali obok czarnego worka,
z którego miejscami wystawało ubranie. Z jednej dziury wychodziła duża dłoń, na
pewno męska. Malcolm z trudem przełknął ślinę. Bardzo szybko zaczynał wierzyć,
że to rzeczywiście zaginiony Chris Henwick leżał przed nim martwy. Włożony do
wielkiego worka na śmieci i wrzucony do wody. Nic nie szokowało Dixona tak
dobitnie jak potraktowanie człowieka niczym... No właśnie, niczym co? W tych
czasach nawet zwierzętom wyprawiano pogrzeby, a tego dzieciaka ktoś po prostu
wrzucił do oceanu.
Niedaleko
kręciła się grupka nastolatków. Od razu rozpoznał wśród nich Castiela Turnera.
Ten chłopak stanowczo zbyt często lądował u niego w gabinecie. Co prawda, za
niewielkie wybryki. Chociaż niedawno udało mu się pobić pijanego złodziejaszka.
Z każdym rokiem było z nim coraz więcej problemów i Malcolm miał ogromną
nadzieję, że państwo Turner nie będą żałować na jedynego synka pieniędzy i
poślą go na dobre studia. Albo zafundują wycieczkę dookoła świata. Wszystko,
byle gówniarz wyjechał z Pacific Grove.
– Pokażcie
mi go.
– A
szef nie może sam? – zapytał nieśmiało Eric. Był wyraźnie obrzydzony na myśl,
że zobaczy zwłoki. Do tego topielca. Oni podobno wyglądali wyjątkowo paskudnie.
–
Pewnie, kurwa, że mogę – warknął Dixon.
Podszedł
do worka i rozerwał go jednym silnym szarpnięciem. Chciał mieć to jak
najszybciej za sobą.
Uderzył
w niego nieprzyjemny zapach, chociaż nie był tak intensywny, jak przypuszczał.
Raczej duszący swąd wilgotnych ubrań, kiszących się w pralce, niż odór
zgnilizny.
Wytrzeszczone
w strachu piwne oczy patrzyły wprost na Malcolma. Jakby chciały zapytać,
dlaczego znalazł je za późno. Mężczyznę przeszedł bardzo nieprzyjemny dreszcz.
Miał wrażenie, że był to wzrok pełen wyrzutów.
Szeryf
Dixon wiedział, że twarz martwego Chrisa Henwicka będzie nawiedzać go w
koszmarach do końca życia.
–
Mogę od razu się nim zająć, jeśli chcesz – zaproponował Daniel Finnigan.
Malcolm
skinął głową. Sam odsunął się od ciała, bo nie mógł dłużej znieść wpatrujących
się w niego nieruchomych oczu.
– W
aucie mam rękawiczki i drobny sprzęt.
Daniel
odszedł w stronę parkingu, na którym stał elegancki czarny mercedes. Dixon
spojrzał na swoich podwładnych. Obaj wytrwale trzymali latarki, aby oświetlały
Henwicka, ale nie patrzyli na nastolatka.
Ta
sprawa zdecydowanie ich przerastała. Nie mieli żadnego doświadczenia w
rozwiązywaniu śledztw kryminalnych. Dotychczas najpoważniejszym przestępstwem w
Pacific Grove było włamanie z kradzieżą. Zabójstwo to zupełnie inny poziom.
Tutejsi policjanci nawet bali się spojrzeć na ciało.
–
Przesłuchaliście te dzieciaki? – zapytał, wskazując głową na grupkę nastolatków
stojących nieopodal.
–
Ciało znaleźli Azjatka i ten wyższy chłopak. Pozostała trójka przyszła później.
Próbowaliśmy z nimi porozmawiać, ale są spanikowani – wyjaśnił Matthew.
Zupełnie
jak wy, przeszło przez myśl szeryfowi.
Westchnął
ciężko, zastanawiając się, czy w ogóle był sens wypytywać o coś roztrzęsioną
dziewczynę, która płakała w ramionach koleżanki. Chłopak może byłby w stanie powiedzieć,
co właściwie tutaj robili i jak to się stało, że znaleźli Chrisa Henwicka, ale
Malcolm postanowił zostawić tę rozmowę na później.
Daniel
Finnigan wrócił po chwili. Nie miał na głowie cylindra, za to niósł w ręce skórzaną
teczkę. Była wyraźnie zniszczona, ale miała swoje lata. Daniel dostał ją od
żony na pierwszą rocznicę ślubu, ponad czterdzieści lat temu.
–
Chłopcy, byłbym wdzięczny, gdybyście nie trzęśli tymi latareczkami – mężczyzna
zwrócił uwagę młodym policjantom.
Obaj
spięli się momentalnie. Finnigan wzbudzał w nich respekt. Nie tylko ze względu
na wiek oraz wzniosłą aparycję. Był wieloletnim przyjacielem ich przełożonego. Jeden
nieostrożny ruch i szeryf Dixon do końca swojej kariery będzie kazał im
wypełniać raporty za wszystkich.
Patolog
przykucnął przy zwłokach młodego chłopaka. Nie robiło na nim wrażenia, że leżał
przed nim martwy nastolatek. W swojej długoletniej karierze widział gorsze
rzeczy. Na przykład zmasakrowane ciało noworodka. Albo kobietę przygniecioną do
drzewa przez ciężarówkę. Chris Henwick wyglądał przy nich naprawdę
rewelacyjnie. Jak na trupa, oczywiście.
Ostrożnie
rozchylił czarny worek. Dzieciak miał na sobie przebranie na Halloween, podarte
miejscami. Daniel oglądał ciało, delikatnie dotykając odkrytych miejsc. Na
dłoniach oraz twarzy widniały drobne zadrapania. Mężczyzna był niemal pewny, że
powstały one pośmiertnie w wyniku uderzeń o skały.
–
Jakieś wnioski? – zagaił zniecierpliwiony Malcolm. Rozumiał, że jego przyjaciel
potrzebował spokoju, aby tak dokładnie, na ile pozwalały mu obecne warunki, zbadać
ciało Chrisa. Ale, do jasnej cholery, mógł coś przy tym mówić.
Finnigan
chrząknął głośno. Nie obraził przyjaciela tylko ze względu na obecność jego podwładnych. Nie chciał psuć wizerunku Malcolma.
–
Śmierć nastąpiła prawdopodobnie w wyniku złamania karku. I to raczej nie był
nieszczęśliwy wypadek. – Posłał Dixonowi porozumiewawcze spojrzenie.
–
Cholera, czyli jednak zabójstwo. – Malcolm westchnął głośno i przetarł twarz
dłońmi. Tego właśnie się obawiał. – Musimy wezwać federalnych.
֍ ֎ ֍
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz