Spis lektur obowiązkowych

wtorek, 19 lipca 2016

Niewielka sala kinowa wręcz pękała w szwach. Nikt nie spodziewał się takiego obłożenia. Bilety na premierę zostały wyprzedane jeszcze tego samego dnia, w którym zapowiedziano występ. Bogacze byli gotowi zapłacić każde pieniądze, ażeby wygryźć z miejsca tych biedniejszych - aczkolwiek szybszych ludzi. Babcine powiedzonko "Kto dupy z kanapy nie ruszy, temu miejsca przy stole zabraknie" zapewne nigdy nie wyjdzie z obiegu.
Po klimatyzowanym pomieszczeniu roznosiły się przytłumione szepty oraz szelest opakowań z niezdrowymi przekąskami. Zgromadzeni próbowali dojrzeć coś w ciemności. Przekrzykiwali się nawzajem w sprawie domysłów, czego by też mogła dotyczyć projekcja. Inni nazwaliby ich głupcami; pchali się na wielką niewiadomą, a mimo to towarzyszyła im radość.
Nagle ogromny ekran rozbłysnął na biało. Niespodziewana jasność oślepiła widzów. Pomruki i ogólna wrzawa przybrały na sile, lecz dobiegający z głośników umieszczonych w kątach sali męski głos skutecznie je zagłuszył.
>Kino Skostniały Paluszek ma zaszczyt serdecznie zaprosić na premierowe widowisko. Pragnie także podziękować za wytrwałość oraz dalsze chęci zagłębiania się w fabułę dzieła, które za krótką chwilę przedstawimy. Życzymy miłego słuchania czterdziestej części opowiadania. Uprzejmie prosimy o wyłączenie wszelkich urządzeń rejestrujących obraz bądź dźwięk. Po zakończonym seansie zostaną rozdane darmowe próbki kremu przeciwko hemoroidom na bazie świeżo odessanej krwi. Dziękujemy za uwagę oraz polecamy się na przyszłość.<
Zapanowała absolutna cisza. Oczy wszystkich utkwione zostały w scenie, na którą dwóch mężczyzn w czarnych garniturach oraz przerażających maskach klaunów wniosło stary, obity ciemnozielonym materiałem fotel na drewnianych nóżkach. Zaraz niepewnym krokiem weszła średniego wzrostu postać. Całe jej ciało wraz z głową przykrywał granatowy płaszcz. Niosła w ręce grubą księgę, zaś drugą dłoń kurczowo zaciskała na zasłaniającym twarz kapturze. Bała się publiki, to był jej pierwszy występ na żywo. Tyle ciekawskich par ślepi patrzyło właśnie na nią. Mimo wszystko jej priorytetem pozostało zachowanie anonimowości. 
Usiadła na krześle, nie przejmując się cierpiętniczym jękiem, jaki z siebie wydało. Trzęsącymi palcami wertowała pożółkłe kartki papieru - niektóre zostały zalane kawą lub innymi trunkami pobudzającymi. Wreszcie zatrzymała się na konkretnej stronie, odchrząknęła w zwiniętą w pięść dłoń i zachrypniętym od papierosów głosem zaczęła czytać...


Droga (nie) do miłości: Rozdział 40
„A może chciał tylko spojrzeć w przepaść? Nie wierzył, że głąb go pociągnie na zawsze?”
~S. Aleksijewicz

     Należałam do czołówki największych pechowców tego pochrzanionego świata. Szczęście definitywnie postanowiło się na mnie obrazić, gniewnie tupią swoją pokraczną nóżką. Odwróciło się na pięcie i w podskokach niczym zając pognało ku zachodzącemu słońcu. Z oddali dostrzegałam jedynie jego wypięty, raczej mało zgrabny, tyłek – a i to odebrałam jako niemy przekaz.
     Wszystko zaczęło się od nieociekającej słodyczą rozmowy z Raven. Później było już tylko gorzej. Po stromej równi pochyłej leciałam ryjem w dół wprost do czarnej przepaści, gdzie czekały na mnie najstraszniejsze koszmary. Ognisko z okazji Halloween zakończyłam równie szybko jak zaczęłam. Możliwe, że nawet prędzej. Wybuch histerii zesłał nad moją głowę karcącą chmurę, która co rusz nakazywała spoglądać na rozwścieczonego Duncana. W trakcie patrzenia na wykrzywioną w grymasie złości twarz chłopaka czułam ogromną skruchę. Z powodu beznadziejnego obowiązku zarzekał się, iż odprowadzi mnie do domu, próbując przy okazji ukoić rozszalałe nerwy. Owszem, pod furtkę zostałam odeskortowana, jednakże o wiele bardziej wolałam sama przemierzać wyjątkowo tłoczne ulice Crystal Hills, aniżeli zmagać się z ciągle rosnącym poczuciem winy.
     Bez słowa rozeszliśmy się do domów. Przez bite pół godziny siedziałam na łóżku w sypialni i powstrzymywałam chcące zasmakować wolności łzy przed wypłynięciem. Wszelkimi zasobami sił wgryzałam się w dolną wargę oraz wbijałam paznokcie w skórę na przedramionach – a to wszystko w celu zatuszowania rozpaczy. Ostatnia wizyta u psychologa wzbudziła w moich rodzicach nadzieję i zaszczepiła wiarę, że może dałam radę choć w pewnym stopniu zapanować nad chorobą. Naprawdę nie chciałam rujnować ich marzeń. Czułam się w obowiązku być córką, którą można chwalić się na każdym kroku. Przykładne dzieci nie miewały depresji, więc i ja musiałam możliwymi sposobami wyprzeć ją ze świadomości. Podobno wroga najpierw należało poznać, ażeby móc stoczyć z nim wyrównaną walkę i myśleć o zwycięstwie. Mój przeciwnik stanowił wyzwanie najwyższej rangi – byłam nim ja sama we własnej osobie.
     Kiedy smutek w końcu oddał bitwę walkowerem, mogłam opuścić pokój i z miłą dla oka maską na twarzy udać się do salonu, gdzie przesiadywała większość rodziny. Pragnęłam spędzić popołudnie w pozytywnej atmosferze, próbując zepchnąć przykre wspomnienia sprzed godziny na dalszy plan. Jednakże nie miałam zapisanego w gwiazdach spokoju. Parszywe bóstwa postanowiły poznęcać się nade mną możliwie jak najdłużej. Zapewne chciały sprawdzić, czy byłam wystarczająco silna, by móc dalej egzystować.
     Mama z promiennym uśmiechem oświadczyła, że nazajutrz wyjeżdżają wraz z tatą do babci. Ojczulkowi za niespełna dwa tygodnie stuknie czterdziestka i z tej okazji chciał pozwiedzać stare śmieci. Rodzice zachowali na tyle roztropności, by domyślić się, iż nie pałałam chęcią odwiedzenia Bostonu. Więc postanowili zostawić mnie na niedzielę samą z Kevinem, któremu także nie uśmiechało się opuszczanie całego technologicznego dobytku. Ponadto dzieciak nie lubił przebywać w pobliżu poczciwej Leily zbyt długo, od kiedy ta zaproponowała mu wizytę u psychologa.
     Dzięki takiemu obrotowi spraw, na ostatni dzień weekendu utknęłam w domu, pilnując młodszego brata oraz jego kolegi ze szkoły. Jakby tego było mało, w telewizorze nie leciało nic godnego uwagi. Beznamiętnym wzrokiem wpatrywałam się w zakrzywiony ekran, bez chwili wytchnienia przeskakując kanały. Nadal tkwiłam w złudnej nadziei, że może uda mi się odnaleźć coś sensownego. Nawet na The Walking Dead nie omieszkałbym narzekać.
     - Szlag by to strzelił! – krzyknęłam, nie przejmując się, że na górze przebywało dwóch jedenastolatków. Zapewne zostali całkowicie wchłonięci przez konsolową gierkę i zapomnieli o otaczającej ich rzeczywistości.
     Wściekła cisnęłam pilotem o podłogę i z enigmatycznym wyrazem twarzy przyglądałam się, jak odpadała mniejsza część, a baterie poturlały się pod wiszącą pięć centymetrów nad ziemią półkę. Westchnęłam zrezygnowana, układając się wygodnie na brzuchu i wtulając buzię w poduszkę. Chciałam, aby ten dzień już się skończył. Nawet wizja pogadanki z dyrektorką Shermansky wydawała się być lepsza od bezczynnego tkwienia na kanapie.
     Nagle rozległ się dźwięk domofonu. Ta cholernie irytująca melodyjka zapewne samego Archanioła Gabriela pozbawiłaby nieskalanej cierpliwości. Przekręciłam głowę na bok, wbijając wzrok w cyfrowy zegar będący nieodzowną częścią dekodera. Kreski równej długości informowały, że właśnie minęło dziesięć minut po czternastej. Członek rodziny Aarona zadeklarował, iż właśnie o tej godzinie przyjedzie po chłopca. Tylko dlaczego ta para szczylów grzecznie nie wyczekiwała pod drzwiami na przybycie gościa? Powinni niczym potulne pieski ślęczeć przed wejściem z przyklejonymi do brody językami, machając przy tym wyimaginowanymi ogonami. Przynajmniej ja tak oczekiwałam nadejścia Duncana. Pytanie brzmiało: Czy to oni nie zostali prawidłowo wychowani, czy to ze mną Holden pogrywał jak chciał?
     Sturlałam się z owalnej kanapy, z łoskotem upadając na jasną deskę podłogową. Jęknęłam cierpiętniczo, czując rozchodzący się po plecach ból. Mamrocząc pod nosem wiązankę przekleństw wstałam na równe nogi. Kilka większych kości głośno strzeliło, aczkolwiek nie zwróciłam na nie jakiejkolwiek uwagi. Z krzywym uśmiechem na twarzy oraz dłonią ulokowaną na krzyżu ruszyłam w stronę drzwi. Nawet nie pofatygowałam się, by sprawdzić, kto nachodził mój dom. Nacisnęłam palcem wskazującym na posrebrzany guziczek, zdecydowanie nazbyt długo otwierając metalową furtkę. Sięgnęłam po pęk kluczy na narożnej komodzie przy wejściu, po czym wsunęłam jeden z przedmiotów do zamka. Z charakterystycznym chrobotem przekręciłam go dwa razy i rozchyliłam drewniane skrzydła drzwiowe.
     Ziewnęłam głośno, nie zasłaniając ust dłonią. Wewnętrznymi stronami nadgarstków przetarłam oczy, jakby chcąc wyostrzyć wzrok. Zamrugałam pospiesznie kilka razy, po czym utkwiłam spojrzenie zielonych tęczówek w nowoprzybyłym osobniku, który stał metr przede mną. Podskoczyłam wyraźnie zaskoczona widokiem Dake’a na moim podwórzu. On także zdawał się nie być przekonany, czy nie stanowiłam wytworu jego wybujałej fantazji. Niepewnie uniósł kąciki ust, wskazując palcem na wnętrze domu. Odsunęłam się, wpuszczając kolegę do środka.
     - Co cię do mnie sprowadza? – zapytałam od niechcenia, po prostu z czystej grzeczności.
     - Brat – odparł, drapiąc się po karku, jak to miał w zwyczaju, gdy nie czuł się zbyt pewnie.
     - Ach tak, brat – wymamrotałam pod nosem, w dalszym ciągu wgapiając się w pociągłą twarz chłopaka. Dłuższą chwilę zajęło mi pojęcie jego słów. Resztkami zdrowego rozsądku powstrzymywałam się przed uderzeniem otwartą dłonią w czoło. – Brat, no przecież. Bo niby co innego? Zaczekaj sekundkę.
     Odwróciłam się na pięcie i ruszyłam w stronę schodów. Pokręciłam głową z niedowierzeniem. Czułam gdzieś w podświadomości, że Aaron wydawał się być dziwnie znajomy, lecz nawet nie śmiałabym przypuszczać, iż to młodszy brat Morgana. A to ci numer – dobrze, że Dake nie miał siostry, która zaprzyjaźniłaby się z Kevinem, bo zaczynałabym snuć pewne domysły, jakoby ktoś tam na górze postanowił umilić swój wieczny żywot jajcarskim czworokącikiem. Mimowolnie wzdrygnęłam się na tę myśl. Blondynowi bez wątpienia nie wypadało odmówić atrakcyjności, aczkolwiek kandydat na mojego przyszłego męża z niego żaden.
     Zapukałam w białe drzwi i nie czekając na reakcję weszłam do pokoju jedenastolatka. Czarne rolety jak zwykle zostały zasunięte, przez co w pomieszczeniu panowała prawie całkowita ciemność. Jedynie różnobarwna poświata bijąca od ekranu telewizora pomagała rozeznać się w otoczeniu.
     Dzieciaki siedziały na frędzlowatym dywanie w kształcie kwadratu i z uporem maniaka wpatrywały się w komputerową rozgrywkę. Zapaliłam światło. Nagła jasność zdezorientowała chłopców. Przyzwyczajeni do mroku odruchowo mrużyli oczy.
     - Ej no, my tu walczymy – warknął Kevin, zasłaniając ślepia przedramieniem. Krzywił się znacznie. Najwidoczniej moc płynąca z energooszczędnych żarówek skutecznie go paraliżowała i odbierała wszelkie zdolności.
     - Prędzej oślepniecie, niż przejdziecie to gówno, gnomy – rzuciłam prześmiewczo. Widok próbujących uchronić się przed światłem jedenastolatków z pewnością na długi czas pozostanie w mojej pamięci. Wyglądali niczym wampiry, które w porę nie znalazły wystarczająco ciemnej kryjówki przed wschodzącym słońcem. – Aaron, twój brat po ciebie przyszedł, więc kończcie te zabawy.
     Zostawiłam uchylone drzwi i na powrót zeszłam na dół. Dake nadal tkwił w tym samym miejscu, gdzie przed krótką chwilą go zostawiłam. Wbił we mnie spojrzenie zielonych oczu, gdy usłyszał szuranie kapciami po marmurowych schodach. Bacznie mi się przyglądał, dopóki nie stanęłam w niewielkiej odległości od niego.
     - Zaraz zejdzie – poinformowałam.
     Kiwnął głową w odpowiedzi, po czym rozejrzał się pobieżnie po wystroju wnętrza.
     - W życiu nie spodziewałbym się, że jesteś siostrą Kevina – powiedział, uśmiechając się delikatnie. – Zwłaszcza, gdy młody opowiadał o twoim bohaterskim wyczynie.
     - Nie bardzo rozumiem – mruknęłam, przekrzywiając głowę na bok.
     - Jak ruszyłaś na ratunek swojemu braciszkowi. Tak między nami, miałaś dużo szczęścia, że Toby i Reid puścili ci to mimo uszu.
     - Tylko ze względu na Duncana – rzuciłam pod nosem, uciekając wzrokiem.
     - Zapewne masz rację. Musiałaś mu odpowiednio podziękować, skoro zdecydował się na związek z tobą. Rozumiesz, on raczej woli osiąść na pewnych fundamentach, a nie chwiejnej konstrukcji, której jeszcze nikt nie zdążył sprawdzić.
     - Taa… Z pewnością – westchnęłam. Nagle wszystkie wspomnienia z wczoraj powróciły niczym bumerang, który niesfornie przesunął się w locie o parę centymetrów i uciął głowę swojemu właścicielowi. Jejku, Dake nie miał w sobie za grosz elokwencji.
     Przejechałam dłonią po twarzy, na dłuższy moment przysłaniając oczy. Prychnęłam histerycznym śmiechem. Z innego punktu widzenia moje zachowanie zdawało się reprezentować wyjątkowo niski poziom intelektualny. Całą sprawę potraktowałam po macoszemu, nawet nie myśląc, by wgłębić się w jej problematykę. Z góry zasądziłam, że wszelkie wahania nastroju były spowodowane chorobą psychiczną, a tym samym przyzwalałam na ranienie ludzi mi bliskich. Czy chciałam w oczach innych stanowić osobę niezrównoważoną oraz nad wyraz wybuchową? Raczej nie, aczkolwiek nie wiedziałam, jak powinnam zabrać się za próbę zmiany nastawienia. Może właśnie dlatego od gówniary miałam problem ze znalezieniem przyjaciół, a przez życie plątałam się pomiędzy krótkotrwałymi znajomościami.
     - Och, wybacz. Zapomniałem, że się posprzeczaliście. – Spuścił wzrok na podłogę i ponowie nerwowo podrapał się po karku.
     - A ty skąd o tym wiesz? – zapytałam, mrużąc gniewnie oczy. Im więcej ludzi słyszało o moim wczorajszym wybuchu złości, tym mniej komfortowo się czułam. Wolałam nawet nie wyobrażać sobie tych aroganckich uśmieszków, pod ostrzałem których jutro się znajdę. Rota zapewne już zadbała, abym została w należyty sposób powitana.
     - Byłem wczoraj u Iris. Toby trochę się rozgadał, sama rozumiesz. Ognisko zakończyło się tuż po waszym odejściu.
     - Co ta dwójka ma ze sobą wspólnego? – Skrzyżowałam ręce pod biustem.
     - Są rodzeństwem. Nie wiedziałaś?
     - Wybacz, ale poznałam was całkiem niedawno, toteż…
     - Rozumiem, nie tłumacz się.
     W domu zapanowała cisza. Chłopcy na górze chyba w magiczny sposób wyparowali. Ja przypatrywałam się przystojnej twarzy kolegi, doszukując się w niej jakichś emocji, jednakże bez większego rezultatu. Dake natomiast bezmyślnie wgapiał się w obraz autorstwa mojej mamy. Zapewne kolejny abstrakcyjny pejzaż z innego wymiaru. Sarah lubowała się w tworzeniu światów fikcyjnych; czasami malowała również mitologiczne postacie. Uważałam ją za niespełnioną reżyserkę filmów fantastycznych i niemal byłam pewna, że gdyby nabyła talent literacki, teraz ślęczałaby przed laptopem, pisząc kolejną powieść o smokach.
     - W każdym razie – zagaił nagle blondyn, wybudzając mnie ze swoistego transu – wiedz, że zawsze stanę po twojej stronie, jeżeli przyjdzie do bójki z Debrah. Chyba, że w grę wejdzie wygląd, to wtedy… No wiesz, Holly, nie masz większych szans.
     Zaśmiałam się szczerze rozbawiona słowami chłopaka. Okalająca je nutka strachu także dodawała im humoru. Nie gniewałam się na Morgana. Oczywistym było, że przy Rocie wyglądałam niczym dwunastoletnie dziewczę, które dopiero uczyło się samodzielności i robiło pierwsze kroki w pozbawionym matczynej nadopiekuńczości świecie. Dzieliła nas przepaść, której siłą rzeczy nie dało rady przeskoczyć, a i surowców do budowy mostu brakowało. Zostałam uziemiona na pustyni, gdzie o pożywieniu i stałym dostępnie do wody można tylko pomarzyć. Pozostała jedynie samotna wędrówka wzdłuż wąwozu i tląca się nadzieja na znalezienie przejścia prowadzącego do żyznej gleby.


     Fotel obity beżową skórą, chociaż z pewnością wyglądał na wygodny, mnie przyprawiał o uczucie dyskomfortu. Ledwo dawałam radę wysiedzieć na tym nieszczęsnym meblu, którego każda część wywoływała ból. Wierciłam się nerwowo próbując znaleźć odpowiednią pozycję. Już od dobrych dziesięciu minut starałam się usiąść jak normalny człowiek, aczkolwiek jasny materiał palił moje ciało i wciągał niczym ruchome piaski. Gdyby nie krytyczna sytuacja, w jakiej się znajdowałam, już dawno wyszłabym, zatrzaskując za sobą drzwi.
     Zerknęłam kątem oka na Raven. Wydawała się w ogóle nie przejmować ciągłymi pojękiwaniami starego mebla. Oparła głowę na zwiniętej w pięść dłoni, a lewą nogę ulokowała na kolanie prawej kończyny. Oddychała miarowo, a przymknięte oczy jasno dawały do zrozumienia, że dziewczynie się przysnęło.
     Westchnęłam zirytowana do granic możliwości. Próbowałam zająć się czymś, byleby nie zwracać uwagi na zabytkowy fotel, który Shermansky zapewne wykupiła z antykwariatu. Nie wykluczałam możliwości, iż siedzenie miało tyle samo wiosen, co dyrektorka.
     Rozejrzałam się po gabinecie, próbując dostrzec jakąś interesującą rzecz. Jednakże od patrzenia na jasnoróżową tapetę w ciemniejsze wzorki niewiele brakowało, a dostałabym konwulsji. Na ścianie za dużym biurkiem wisiały zdjęcia ukochanym psów staruszki. Każdemu poświęciła cztery fotografie, umieszczając wszystkie w fikuśnych ramkach. W pomieszczeniu roznosiła się woń cynamonu oraz czegoś niezdatnego do bliższego określenia, ale z pewnością nieprzyjemnego. Możliwe, że to zwyczajowy zapach poczciwej Florence. Nie lubiłam ciągnącego się za starszymi ludźmi aromatu. Prawdziwe katusze przeżywałam mieszkając z babcią. Po spotkaniach Klubu Szydełkowców potrafiłam cały wolny dzień spędzić na dezynfekcji domu.
     - Nie no, zaraz wykituję – mruknęłam, gdy zaczęłam zatapiać się w zbyt miękkim oparciu.
     - Wiercisz się, jakbyś miała robale w dupie – warknęła Raven, uchylając jedną powiekę. – Weź usiądź jak cywilizowany człowiek i nie rób cyrków.
     - Łatwo ci mówić. Nawet sobie nie wyobrażasz, jaki ten fotel jest niewygodny. Ciągle się w nim zapadam.
     - Pleciesz głupoty – rzuciła, po czym gwałtownie wstała na równe nogi i podeszła do mnie. – Zejdź – nakazała, machając przy tym ręką.
     Podparłam się na podłokietnikach, by podnieść się. Zatrzymałam się na moment przy koleżance. Dłońmi wskazałam mebel, zapraszając ją do spoczęcia na niezwykle zaszczytnym miejscu. Różowowłosa posłała mi złowrogie spojrzenie, po czym odwróciła się tyłem do siedziska i raptownie usiadła. Materiał ugiął się pod jej niewielkim ciałem, a Raven wyglądała na wystraszoną. Tkwiła nieruchomo i wytrzeszczonymi ślepiami wpatrywała się we mnie.
     - A nie mówiłam? – Skrzyżowałam ręce pod biustem.
     - Trefny ten komfort – burknęła.
     Wygramoliła się z fotela, a następnie zajęła krzesło obok. Jakby chciała pokazać swoje szczęście, założyła nogę na nogę i bacznie mi się przyglądała. Na jej twarzy błąkał się cwaniacki uśmieszek, a wesołe hormony wręcz z niej kipiały. Naprawdę nie rozumiałam, jak mogła zachowywać się tak spokojnie w gabinecie Shermansky, który swoją drogą chyba zacznę nazywać Landrynkowym Piekłem.
     Z cierpiętniczym jękiem opadłam na jasną skórą, wręcz pochłaniającą mnie w całości. Myślałam, że wpadnę w szał. Niewiele brakowało, abym wykopała nieszczęsny mebel przez okno, dewastując przy okazji całe pomieszczenie. Czułam z każdą sekundą powiększającą się frustrację, a dyrektorka nawet nie zdążyła jeszcze przekroczyć progu. Zapewne w dalszym ciągu prowadziła interesującą rozmowę z sekretarką, do której wyszła niespełna dwadzieścia minut temu z prośbą o kawę. Nie znałam powodu ciągłych męczarni, wszakże to nie ja narobiłam rabanu podczas balu halloweenowego, aczkolwiek pocieszałam się faktem, iż ominęłam rygorystyczne ćwiczenia pod nadzorem pana Koslowa. Tkwienie w różowej klitce, gdzie brakowało jedynie malunków roześmianych jednorożców, było znacznie lepsze niźli zajęcia z wychowania fizycznego.
     Przekręciłam się twarzą do oparcia fotela. Mocno zaciskałam palce na podłokietnikach i próbowałam założyć nogi na zagłówek. W tej pozycji zatapiałam się zdecydowanie bardziej, jednak powoli zaczynałam odczuwać upragnioną wygodę.
     Nagle mahoniowe drzwi otworzyły się ze skrzypnięciem. Zamarłam w bezruchu z głową prawie dotykającą podłogi. Pospiesznie podciągnęłam się na rękach, rozglądając po gabinecie. Z sąsiedniego pomieszczenia dochodził cichy chichot. Próbowałam jak najprędzej powrócić do prawidłowej pozycji, jaką należało przyjmować siadając na fotelu. Parokrotnie kopnęłam w oparcie, pozostawiając na skórze odciski podeszw.
     - Wybaczcie mi tę zwłokę, ale wystąpiła nieoczekiwana sprawa – zaczęła Shermansky, a po pokoju rozeszły się ciche postukiwania jej trzycentymetrowych obcasów. – Holly, mogę wiedzieć, w co ty się bawisz?
     - Próbuję usiąść – odparłam, starając się przekręcić w należytym kierunku.
     Raven zakaszlała sztucznie, chcąc zatuszować wzbierającą w niej radość. Nie miałam jej tego za złe – patrząc na to z perspektywy postronnego obserwatora, zapewne musiałam wyglądać co najmniej komicznie. Nieoczekiwane pojawienie się starszej kobiety tylko dodawało humory całej sytuacji.
     - Fotel się pod nią ugina – wymamrotała różowowłosa, zakrywając usta dłonią.
     - Tak, to prawda. Zbyt wiele osób go eksploatowało.
     Black prychnęła rozbawiona, dusząc w sobie histeryczny śmiech. Kiedy usiadłam na wprost Shermansky, dostrzegłam jej zaciśnięte w wąską kreskę wargi oraz mocno wytrzeszczone oczy. Wyglądała, jakby próbowała połknąć błagające o świeże powietrze przekleństwo. Szybkim ruchem poprawiła okulary półramki, odchrząkując przy tym znacząco. Najwidoczniej nawet emerytki miewały kosmate myśli.
     - Skoro wszystkim jest już wygodnie, przejdźmy do konkretów – zaczęła, po czym upiła spory łyk parującego napoju. – Niestety rozmowa nie będzie przyjemna. Wezwałam was ze względu na karygodne zachowanie panny Black. Muszę przyznać, iż w całej karierze pedagoga szkolnego jeszcze nie spotkałam się z równie bezczelnym przypadkiem jak ty, moja droga. Twoje postępowanie podczas piątkowego balu przeszło wszelkie granice. Mam nadzieję, że spróbujesz jakoś się wytłumaczyć.
     - Uważam wygraną Debrah za oszustwo – rzuciła Raven, twardo patrząc w oczy kobiecie. Biła od niej aura pewności siebie, a także chęci przekonania do swoich racji.
     Ponownie zwróciłam spojrzenie na dyrektorkę. Zmarszczki na czole pogłębiły się jeszcze bardziej, choć do tej pory brałam to za rzecz niemalże niemożliwą. Gniewnie zmrużyła oczy i w nerwowym geście poczęła uderzać paznokciami o kubek. Przeczuwałam początek krwawej walki i powoli zaczynałam obawiać się jej skutków.
     - Wasza klasa zajęła drugie miejsce i musisz pogodzić się, że ktoś był od ciebie lepszy.
     - Tylko dziwnym trafem tym kimś okazała się pani wnuczka. Śmierdzi fałszerstwem.
     - Posłuchaj, panno Black, nie życzę sobie tego typu oskarżeń pod moim adresem – syknęła Shermansky, a z szarych oczu co rusz wylatywały bezbłędnie wymierzone pociski – celownik został ustawiony na samym środku czoła różowowłosej.
     - Prosiła pani, abym…
     - Miałaś wytłumaczyć się ze swojego postępowania. Zamiast tego rzucasz na wszystkie strony wyssane z palca podejrzenia.
     - No właśnie chciałam przystąpić do wyjaśnień.
     - Myślę, że powiedziałaś już wystarczająco.
     - Przepraszam – zaczęłam niepewnie, unosząc rękę. Zwróciłam uwagę kłócącej się dwójki, która posłała mi nienawistne spojrzenia. Zupełnie, jakbym była sprawczynią tej nieprzyjemnej wymiany zdań. W rzeczywistości sądziłam, iż robiłam za najbardziej pokrzywdzoną istotę. – Dlaczego ja musiałam się tutaj stawić?
     Shermansky zamrugałam szybko kilka razy, po czym palcem wskazującym ponownie poprawiła okulary, które nieznacznie zsunęły się z jej garbatego nosa. Upiła kolejny łyk mocnej kawy. Po gabinecie zdążył rozprzestrzenić się intensywny aromat napoju, skutecznie maskując przykry zapach starości.
     - Z tobą zamierzałam pomówić po wyjaśnieniu pewnych kwestii z panną Black, aczkolwiek nie wszyscy chcą ze mną współpracować.
     - Chyba zakończyłyśmy już rozmowę – skwitowała Raven. Buńczucznie skrzyżowała ręce na piersi, dając tym samym do zrozumienia, iż nie planowała kontynuować dyskusji.
     - W porządku, Holly, powiem to wprost. Jestem zdania, że twoja koleżanka ma na ciebie zły wpływ. – Różowowłosa zachłysnęła się powietrzem. Kaszlała w dłoń, trzymając się drugą ręką za brzuch. Mnie również zaskoczyło stwierdzenie, które właśnie padło. – Do tej pory nie sprawiałaś problemów, jednakże wbrew woli trafiasz na główną scenę i odgrywasz rolę pomocnika złego charakteru.
     - Z całym szacunkiem, pani Shermansky, ale dobrowolnie zakolegowałam się z Raven i na dzień dzisiejszy nie mam powodów do zakończenia tej znajomości – powiedziałam chłodno. Wprost nienawidziłam, kiedy ktoś narzucał mi, z kim powinnam rozmawiać. Black stanowiła pierwszą osobę, będącą jednocześnie moją rówieśniczką, która zechciała ze mną spędzać czas. Wiedziała o depresji oraz przykrej przeszłości, a mimo to nie zrezygnowała ze mnie. Czułam płynące od niej szczere wsparcie i nagły brak dostępu do życiodajnego źródełka zabiłby wszelkie nadzieje na poprawę. Nie mogłam sobie na to pozwolić. Tę przyjaźń uważałam za coś więcej niż zwykłą, koleżeńską relację. Potrzebowałam tej narwanej metalówy i gdzieś w głębi duszy wierzyłam, iż ona mnie także.
     - W porządku, nie mam innego wyjścia, jak uznać twoją decyzję, dziecko. Lecz nie popieram jej. Widzę dla ciebie potencjał, a towarzystwo wokół cię ogranicza.
     - To wyłącznie pani zdanie, którego ja nie podzielam.
     Wstałam z fotela, wciąż mierząc dyrektorkę pogardliwym spojrzeniem. Cały respekt, jaki wobec tej kobiety czułam ulotnił się i zapewne więcej do nas nie zajrzy. Brak elokwencji wręcz kipiała ze staruszki. Kiedy została szkolnym pedagogiem, z całą pewnością minęła się ze swoim powołaniem.
     - Jeżeli to już wszystko, chciałabym wyjść – rzuciłam beznamiętnym głosem. Kątem oka zerknęłam na wiszący nad drzwiami zegar z kukułką, wskazujący za dwadzieścia dziewiątą. Następna lekcja miała wkrótce się rozpocząć, a potrzebowałam jeszcze ochłonąć z emocji.
     - Tak, chyba należy zakończyć to spotkanie. Panno Black, udzielam ci nagany za złe zachowanie. Dołączona będzie do twoich akt. Teraz możecie już iść.
     Raven z głośnym szurnięciem odsunęła fotel, podnosząc się. Obie pochwyciłyśmy nasze torby, po czym opuściłyśmy gabinet. Nie uraczyłyśmy dyrektorki nawet zdawkowym do widzenia. Nie wiedziałam jak dziewczyna, ale osobiście powstrzymywałam się przed wypowiedzeniem kilku dosadnych słów. Obraźliwe epitety, za które z pewnością także dostałabym wpis do dokumentów, cisnęły mi się na usta i jedynie resztki zdrowego rozsądku pozwalały na ugryzienie się w język.
     Opustoszałe korytarze zawsze wywoływały na mojej skórze nieprzyjemne dreszcze. Nie powinno się odwiedzać liceum, gdy było ono puste. Z klas nie dochodziły nawet najcichsze szmery, a każdy zaułek wyglądał tak, jakby czaił się za nim seryjny morderca. Rozglądałam się nerwowo w poszukiwaniu nawet kilkucentymetrowej plamy krwi, która dałaby mi wystarczający pretekst do ucieczki ze szkoły w podskokach.
     Różowowłosa nagle zatrzymała się w pół kroku i odwróciła. Przez dłuższy moment wpatrywała się w punkt za mną. Później jednak zwróciła spojrzenie brązowych oczu na moją twarz. Przyjrzałam się jej lepiej. Nawet spod sporej ilości tuszu do rzęs widziałam zaczerwienione białka, a napuchnięte powieki jedynie utwierdzały w przekonaniu, że dziewczyna spędziła wiele godzin wypłakując słone łzy w poduszkę. Również niezwykle jasny podkład nie zdołał zakryć zasinień pod oczami. Raven co rusz oblizywała niemal bordowe wargi, na których dostrzegłam kilka ugryzień. Wolałam nie zastanawiać się, jak usilnie próbowała powstrzymać płacz.
     - Masz ochotę na cappuccino? – zapytała wesoło. Ton głosu bardzo nie pasował do jej wyglądu. W tym stanie powinna charczeć niczym starszy pan obchodzący pięćdziesiątą rocznicę jego małżeństwa z papierosami. Wysiliłam się na tyle, by przybrać na twarz uśmiech. Gest ten wręcz emanował sztucznością, lecz postanowiłam to przemilczeć.
     - Nie, dzięki, wypiłam kubek w domu – odparłam, machając dłonią, jakbym próbowała odgonić namolną muchę.
     - Jak chcesz. – Wzruszyła ramionami, po czym podeszła do automatu z gorącymi napojami. Udałam się w jednakowym kierunku i zajęłam miejsce na prowizorycznej ławeczce wciśniętej pomiędzy maszynę a ścianę. Siedzisko upodobałyśmy sobie już na początku roku.
     Na korytarzu panowała prawie absolutna cisza. Jedynie odgłosy lejącej się herbaty dawały do zrozumienia, że liceum nie stało puste. W nerwowym geście miętoliłam pomiędzy palcami kraciastą spódniczkę sięgającą kolan. Biłam się z myślami, czy poprawnym było zapytać Black o jej samopoczucie. Wszakże sama mi powiedziała o niezbyt miłej sytuacji w domu. Z drugiej zaś strony, zdawałam sobie sprawę, że nie wtajemniczyła mnie dobrowolnie i gdybym nie wydzwaniała do niej z uporem maniaka, zapewne nadal tkwiłabym w niewiedzy. Dlaczego musiałam być tak cholernie natrętną osobą? Dla własnego spokoju ducha powinnam czasami odpuścić i iść przez świat w błogiej nieświadomości, że istnieli zwyrodnialcy wszelkiej maści, a gdzieś za rogiem dwóch mężczyzn właśnie mogło gwałcić dziesięciolatkę.
     - Kiedy zamierzasz wrócić do domu? – zapytałam, karcąc się w myślach, że nie zdążyłam w porę ugryźć się w język. Aż naszła mnie upierdliwa chęć uderzenia głową w ścianę.
     - Niedługo – rzuciła mimochodem Raven. Kiwnęłam głową na znak, że zrozumiałam. Byłam pewna, iż na tym temat się zakończy, lecz dziewczyna postanowiła ciągnąć rozmowę dalej. – To nie nasza pierwsza sprzeczka. Za tydzień obie ochłoniemy, ale na razie nie powinnyśmy przebywać w jednym budynku.
     - Wybuchowe charakterki, co? – Zaśmiałam się pod nosem i szturchnęłam koleżankę w ramię. – Gdybyś jeszcze kiedyś zamierzała powtórzyć domowy armagedon, zawsze możesz do mnie zadzwonić. Raczej nie będę mogła pozwolić ci mieszkać u mnie przez tydzień, ale chętnie wysłucham wszelkich zażaleń.
     - Dzięki, na przyszłość zapamiętam.
     Ponownie nad naszymi głowami zawisła niekomfortowa cisza. Oparłam głowę o chłodną ścianę i beznamiętnym wzrokiem patrzyłam w śnieżnobiały sufit. Prostokątne lampy zostały powieszony w idealnie równych odstępach. Współczułam ludziom, którym przyszło mierzyć odległości pomiędzy długimi świetlówkami. Osobiście po pięciu minutach z krzykiem opuściłabym szkołę i już nigdy więcej nie przeszła obok niej.
     - Chyba pomiędzy wami jest namiętnie – rzuciła nagle Raven. Odwróciłam twarz w jej stronę. Usta rozciągnęła w cwaniackim uśmieszku. Wskazywała palcem na swoją szyję. Odruchowo dotknęłam dłońmi tego samego miejsca na mym ciele i dopiero wówczas zorientowałam się, o czym była mowa. Całkowicie zapomniałam o dorodnej malince, przez co rano nie pozostawiłam rozpuszczonych włosów.
     - Raczej było – burknęłam przypominając sobie pogardliwe spojrzenia Holdena, gdy odprowadzał mnie do domu. Poczułam silne ukłucie w okolicach mostka, a obraz stał się rozmazany i niewiele mogłam dojrzeć.
     - Znowu się do siebie nie odzywacie? – zapytała z wyraźną pretensją w głosie. – No gadaj, o co poszło tym razem?
     - Podczas sobotniego ogniska naskoczyłam na Debrah, a później się rozryczałam… – przerwałam, czując, że mój głos zaraz zacznie się łamać. Wzięłam głęboki wdech przez nos, a powietrze wypuściłam buzią, układając wargi w dziubek. – Nasz związek w ogóle jest pozbawiony sensu. Ale rozumiem Duncana, bycie z osobą chorą psychicznie to największa kara, jaka może człowieka spotkać. Chyba nawet Rocie nie życzę takich katuszy.
     - Ej, nie mów tak! – Raven stanowczo złapała mnie za ramię i odwróciła w swoją stronę. W brązowych oczach widziałam gniew wymieszany z gotowością do ataku. Kościste palce mocno zaciskały się na mojej skórze. – Nie wolno ci odrzucać ludzkich zachowań. Każdy może kochać, choćby miał schizofrenię, amputowane obie ręce i ważył dwieście kilo. Nikt nie jest w stanie odebrać mu prawa do miłości, a najsmutniejsze jest to, że zazwyczaj właśnie skrzywdzona przez los osoba wyzbywa się możliwości poznania tego uczucia. Wiesz, Holly, po burzy zazwyczaj wychodzi słońce.
     - Dobrze to ujęłaś – zazwyczaj. – Odwróciłam wzrok. Nie dawałam rady dalej powstrzymywać gromadzących się pod powiekami łez przed wypłynięciem na blade poliki. Niech płyną i pozostawiają po sobie mokre bruzdy. – Ale jeszcze częściej po pogodowej katastrofie przez wiele tygodni liczy się ofiary.


♥ ♥ ♥ ♥

8 komentarzy:

  1. Hello :D!
    Te zdjęcia psa przypomniały mi moment z Harrego Pottera jak ta gruba baba miała porozwieszane koty w sali xD" Cholera wyobraziłam sobie to... Scary. Jeśli ostatnie zdanie wypowiedział Ducan jak nic powinnam go zajebać pierwszą lepszą miotłą jaka jest w okolicy.

    Pozdrawiam :P

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie, nie, spokojnie. To była Holly. Nie zrobiłabym z Duncana takiego wredziocha. To znaczy, chyba nie. =^.^=

      Usuń
    2. bo inaczej ja bym Ducanowi wyrwala nogi z dupy. Zaraz po tym jakbym go zajebala miotla xD

      Usuń
  2. Przybywam! Sorki za spóźnienie, jestem na wyjeździe i tak nie mam czasu. Ale jestem!
    Julka: -Ta, brawo!
    -Irytujesz mnie...
    Julka: -Wiem XD
    -Rozdział bardzo fajny, świetny i w ogóle. Szkoda mi Holly, niech ona się nie martwi! Wszystko będzie dobrze, musi być! Nie załamuj się kobieto! Zakazuję!
    Julka: -Jakby ktoś cię słuchał...
    -Cicho tam! Dyrektorka budzi we mnie odruchy wymiotne, tym bardziej jej chory gabinet. Psychiczny malarz musiał go robić xD. Chyba, że ona sama...
    Julka: -Rozpierdoliłabym młotkiem od razu.
    -Siedź cicho, dobra?
    Julka: -I tak nie masz już nic do powiedzenia, bo jesteś leń.
    -Też racja. To pozdrawiam, dużo weny i czekamy na następny!

    OdpowiedzUsuń
  3. Hmmm. Co ja tu... A. Ok.
    Hej hej. Rozdział git, a ostatnie zdanie też boskie.
    Wiem że pierdziele bez sensu, ale całą noc nie spałam i nie kontaktuję.
    Normalnie chyba posłałabym pare... Naście wiązanek w kierunku shermansky i roty, ale nawet na to nie mam siły.
    Pozdrawiam, weny, a i boski wstęp.

    OdpowiedzUsuń
  4. Kiedy można się spodziewać nowego rozdziału ? :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Stawiałabym na koniec sierpnia. Przykro mi, ale nie mam głowy do czegokolwiek. Te wakacje po prostu zwalają mnie z nóg. Bardzo przepraszam za tak długą nieobecność, ale niestety nie obiecuję poprawy. Wręcz przeciwnie - podejrzewam, że będzie jeszcze gorzej. (T.T)

      Usuń
  5. Och jaka szkoda ; (. No cóż pozostaje mi tylko czekanie ;o. Mam jednak nadzieję,że będzie lepiej :D 😉

    OdpowiedzUsuń