Droga (nie) do miłości: Rozdział
43
„Jest dość wycofana, z założenia
smutna w środku, życiowo smutna, jak ktoś, kto przekonuje się, że świat to nie
satyna, ostrygi i prawdziwi przyjaciele.”
~M. Halber
Pierwsze
płatki śniegu spadły w tym roku wyjątkowo wcześnie. Jeszcze rano nikt nie
spodziewał się, że za kilka godzin ziemię okryje biały puch. Słońce wówczas
leniwie wyglądało spomiędzy chmur i zachęcało do rozpoczęcia nowego dnia z
uśmiechem na ustach. Aczkolwiek teraz, zamiast rozpierającej radości, czułam
jedynie nieprzyjemny mróz, który omiótł twarz i wprawił ją w zaczerwienienie.
Podciągnęłam czarny szalik, aby zakryć spierzchnięte usta oraz zdrętwiały nos.
Raven
nuciła pod nosem piosenki, jakie śpiewałyśmy w szkolnym autobusie, wracając z
Waltham. Co rusz beształa mnie za brak entuzjazmu wywołanego wygranym meczem.
Miałam nieodparte wrażenie, że różowowłosa przyodziała niewidzialną pelerynę,
dzięki której chłód nie przenikał ciała dziewczyny. Nie rozumiałam jej radości
oraz braku zainteresowania zsiniałymi rękoma, niemal błagającymi o ciepłe
rękawiczki. Jak nic odmrozi sobie dłonie i przez kilka dni nie będzie w stanie
choćby utrzymać widelca.
- Ej, a
może zajdziemy do La Friandise na
gorącą czekoladę? – zagaiła, przez moment rezygnując z wesołych melodii.
-
Zapomnij – warknęłam przytłumionym głosem. – Im szybciej dojdziemy do mojego
domu, tym mniej czasu spędzę w tej kretyńskiej spódnicy. Jest mi cholernie
zimno i czuję, jakby rajstopy przywarły do skóry. Aż boję się ich ruszać.
- Ale
masz czekoladę albo chociażby kakao? – spytała z nadzieją.
- Coś się
znajdzie – mruknęłam, ponownie poprawiając czarny szalik, który zsunął się z
twarzy. Poliki znów owiał mroźny wiatr.
- Super!
– Klasnęła w dłonie uszczęśliwiona darmowym jedzeniem. Kątem oka zerknęłam na
jej fioletowo-czerwone ręce. Na sam ich widok wzdrygnęłam się. Że też
dziewczyna nie odczuwała pieczenia.
- Chcesz
rękawiczkę? – zagaiłam, zdejmując różowy dodatek z wydzierganym błękitnym
serduszkiem. Bez wątpienia ta część garderoby była najsłodszą, jaką posiadałam.
Podałam
koleżance kawałek wełny, do którego schowała obie dłonie. Zrobiłam to samo.
Szłyśmy lekko zaśnieżonym chodnikiem, trzymając się pod ramię. Raven powróciła
do śpiewania pierwszej zwrotki jakiegoś popowego kawałka. Ja natomiast
rozglądałam się po parku, który był piękny o tej porze roku. Wszystkie opadłe
liście zostały skrupulatnie zgrabione oraz wywiezione. Wiszące na drzewach
karmniki dla ptaków już napełniono zbożem. Mniejsze istoty latające, zwabione
łatwym pożywieniem, co rusz podlatywały do drewnianych domków i prędko z nich
uciekały, uprzednio porywając po jednym ziarenku. Fontanna, będąca chlubą
całego Crystal Hills, zdawała się jakby nieżywa, gdy nie tryskała z niej woda. Zima
miała to do siebie, że pewne rzeczy wyciągała na piedestał kosztem innych,
które na czas swojego panowania usypiała.
Niespełna
kwadrans później stanęłyśmy pod moim domem. Od razu dostrzegłam pewne sprzeczności.
Świeże ślady opon na podjeździe oraz niezgaszony kinkiet zewnętrzny dobitnie
wskazywał, że niedawno ktoś wyjeżdżał z garażu. Tata zawsze parkował na
podwórzu, więc jedynie mama mogła opuścić dom. Głośno przełknęłam ślinę i
zmrużyłam dociekliwie oczy, wbijając wzrok w dwuskrzydłowe drzwi wejściowe. Nie
istniała możliwość, ażeby Sarah wpuściła teściową do nowego samochodu, za który
zapłaciła niebotyczną sumę. W takim razie babcia musiała zostać wraz z Kevinem
w domu.
- No nie
wierzę – mruknęłam, po czym wyswobodziłam rękę z uścisku koleżanki i na
złamanie karku pobiegłam do domu. Jednakże na miejsce dotarłam stanowczo zbyt
późno. Smród spalenizny rozniósł się po całym wnętrzu, a gęsty dym w zawrotnym
tempie ulatniał się z kuchni. Przysłoniłam pół twarzy rękawem zimowej kurtki.
- Holly,
co jest? – krzyknęła Raven. Słyszałam, jak stawiała ciężkie kroki na kamiennych
schodkach. – Kurwa, chata ci się pali!
Zakaszlałam głośno i poczęłam przedzierać się przez duszącą chmurę. Oczy
łzawiły niemiłosiernie i coraz trudniej było dostrzec drogę. Szłam niemalże
kierowana instynktem oraz przyzwyczajeniami.
Całe
pomieszczenie służące do gotowania i konsumowania posiłków zaszyło się za
dymem. Ledwo widziałam dwie postaci, które z zawzięciem wymachiwały jakimiś
szmatkami. Podeszłam bliżej, aby zorientować się, w czym tkwiło źródło
niewielkiego pożaru. Okazało się, że wysoki garnek wraz z zawartością uległ
spaleniu, chociaż dookoła nie było nawet maleńkiego płomienia. Powiedzenie
mówiące, że nie ma dymu bez ognia właśnie zostało poddane słusznym
wątpliwościom.
- Co
wyście narobili? – warknęłam, po czym wyrwałam bratu wilgotną ścierkę służącą
do wycierania naczyń. – Otwórzcie okna, a dopiero później dmuchajcie.
Sięgnęłam
po zwęglone naczynie, uprzednio osłaniając dłonie materiałem. Zdjęłam pokrywkę,
a gorąca para buchnęłam wprost w moje oczy. Odwróciłam głowę i po omacku
wrzuciłam garnek do dwukomorowego zlewu. Odkręciłam wodę, a po pomieszczeniu
rozniósł się głośny skowyt, gdy chłodna ciecz opadła na rozgrzaną ceramikę.
Roznosiło się coraz więcej dymu. Powoli zaczynałam wpadać w panikę. Zraszacze
jeszcze się nie włączyły, podobnie zresztą jak alarm przeciwpożarowy.
Nabierałam przeczucia, że jedynym sensownym wyjściem z sytuacji będzie wezwanie
straży, chociaż nie rozniecił się ogień.
- Szlag!
Dlaczego w tym domu nic nie działa, jak powinno? – krzyknęłam, tupiąc nogą w
zmywarkę, która także jakiś czas temu odmówiła współpracy. Że też akurat w
takim momencie mama postanowiła wyjść, pozostawiając babcię oraz Kevina samych.
To nie miało nawet najmniejszego prawa się powieść.
Raptownie
strugi zimnej wody zleciały na mnie. Jęknęłam zaskoczona i szybko nakryłam
twarz ścierką. Ciecz wleciała do buzi, przez co zaczęłam się dusić. Strach
całkowicie mną zawładnął. Zamiast odsunąć się na bezpieczną odległość, w
dalszym ciągu tkwiłam pod zraszaczem i mokłam. Do uszu dochodził jedynie szum,
chociaż gdzieś w oddali słyszałam także przytłumione krzyki.
Niespełna
minutę później wszystko wróciło do normy. Irytujący hałas ustał, a ja wreszcie
mogłam otworzyć oczy. Przetarłam buzię mokrą szmatką, którą następnie rzuciłam
gdzieś w kąt. Całe moje ubranie nie nadawało się do użytku. Stałam w ogromnej
kałuży, ciągnącej się prawie do długiego stołu. Rozejrzałam się po
pomieszczeniu. Dym nadal unosił się w górze, ale było go zdecydowanie mniej.
Mroźne powietrze wlatywało przez otwarte na oścież okna. Zdawało mi się, jakby
wiatr usilnie kierował się do mnie. Owiewał całe ciało, jedynie potęgując
szybkość, z jaką rozpościerało się zimno.
- Mam
tego dosyć! Dzwonię do mamy, niech ona to załatwia! – ryknęłam, tupiąc jedną
nogą. Krople uniosły się, a niektóre z nich opadły na nogę. Nie zwracałam na to
uwagi – i tak byłam przemoczona do suchej nitki, więc co szkodziła kolejna
porcja lodowatej cieczy?
- Holly,
poczekaj…
- Niby na
co? Aż zburzycie cały dom?
Spiorunowałam
babcię wzrokiem. To właśnie w nią wymierzyłam cały gniew. Pomimo wieku i
względnego doświadczenia dopuściła do sytuacji niemalże kryzysowej. Nie
potrafiła zaradzić na panoszący się po domu dym, który dusił zaraz po wejściu
do środka. Wiedziała, że nie znała się na gotowaniu, a mimo to pchała się do
garów zamiast zamówić pizzę. Zdawałam sobie sprawę, iż rodzice wściekną się,
gdy tylko usłyszą o zajściu, lecz w duchu cieszyłam się z tego powodu. Radość
sprawiał mi fakt, że babcia na współkę z Kevinem dostaną reprymendę. Zapewne
dalszą egzystencję Leili w naszym domu utrzymuje przy życiu jedynie zbliżające
się Święto Dziękczynienia.
- Macie to posprzątać – nakazałam tonem
nieznoszącym sprzeciwu.
Wyszłam z
pokoju i skierowałam się na strych, stawiając przy tym ciężkie kroki. Nie
pofatygowałam się nawet o zdjęcie butów, pozostawiając za sobą mokre ślady.
Słyszałam nawoływania Raven, która chwilę po mnie opuściła kuchnię. Zamaszystym
ruchem otworzyłam drzwi pralni. Stanowiła ona najmniejsze pomieszczenie w domu.
Ledwo mieściła się w niej pralka wraz z kilkoma sznurkami przymocowanymi do
dwóch równoległych ścian. Jedynie taką przestrzeń mama pozwoliła sobie odebrać
z jej pracowni.
Zrzuciłam
kurtkę, która z łoskotem opadła na jasne deski podłogowe. Następnie zdjęłam
czarne botki, rzucając je gdzieś w kąt. Krople wody poleciały za nimi, tworząc
błyszczące łuki. Pozbyłam się także szkolnego mundurka. Przyodziana wyłącznie w
skąpą bieliznę, także przesiąkniętą przeźroczystą cieczą, poczęłam wieszać
ubrania na cienkich sznurkach.
-
Wszystko w porządku? – zapytała Raven, zapewne opierając się o framugę.
- Pewnie
– prychnęłam w odpowiedzi. – Wprost w najlepszym. Zawiodłam się na niej,
rozumiesz? – Odwróciłam się gwałtownie twarzą do koleżanki. – Chociaż jeden
cholerny raz mogłaby wykazać się zdrowym rozsądkiem i postąpić słusznie. Ale,
kurna, po co? Przecież zawsze jest Holly, która zaradzi na każde niepowodzenie.
Kucnęłam,
plecy przykładając do ściany wyłożonej beżowym kamieniem. Nie przeszkadzała mi
chropowatość tworzywa, którym pokryte zostało wnętrze pralni. W zaistniałej
sytuacji nie czułam nic poza intensywną złością, wprost ogarniającą moje ciało.
Rękoma objęłam kolana i przyciągnęłam je pod samą brodę. Trzęsłam się, nie do
końca wiedząc, czy spowodowało to zimno, czy raczej gniew. Słone krople
ciurkiem wypływały na zaczerwienione poliki, moczyły sine usta zaciśnięte w
wąską kreskę, by rozprysnąć się na małym biuście ładnie wyeksponowanym przez
czarny biustonosz. Traciłam wszelkie siły. Nie rozumiałam, dlaczego nie mogłam
zaznać życiowego spokoju. Jeden problem się rozwiązywał, a na jego miejsce
prędko wkraczał kolejny, jeszcze bardziej godząc w rozchwianą emocjonalność. Po
rozmowie z Duncanem czułam przypływ nowej mocy. Miałam nikłą nadzieję, że przez
najbliższy czas odetchnę pełną piersią i pozwolę sobie na odrobinę relaksu.
Jednakże błędne decyzje innych ludzi szybko ściągnęły mnie na ziemię spowitą
chmurą szarej, mało przyjemnej rzeczywistości. Ponowne wkroczenie na scenę
Drugiej Holly zwiastowało kłopoty, których nijak nie byłam w stanie ominąć.
Trzymały się one bowiem mnie usilniej niż rzep psiej dupy.
- Gdy z
nią mieszkałam, było dokładnie tak samo – rzuciłam beznamiętnym głosem, po czym
smarknęłam głośno. – We wszystkim musiałam jej pomagać, udając, że wcale mi to
nie przeszkadzało. Czasami uważałam ją za powód, przez który nie mogłam znaleźć
przyjaciół w Bostonie. Przecież nawet nie ruszałam się z domu, bo zaraz
zepsułaby telewizor. Nawet jak siedziałam w szkole, dzwoniła i pytała, jak ma
włączyć mikrofalę. Pojmujesz? Prawie siedemdziesiąt lat na karku, a ona nawet
tego nie potrafiła zrobić.
Głośny
szloch wyrwał się spomiędzy moich ust. Oparłam głowę na złączonych kolanach,
ukrywając zapłakaną twarz. Nie chciałam, aby Raven widziała mnie w takim
stanie. Plułam sobie w brodę, że coraz większej liczbie osób ukazywałam moją
słabą naturę, którą usilnie próbowałam schować za maskami o różnych wyrazach.
Nienawidziłam siebie, kiedy miotała mną niemoc oraz bezsilność. Byłam wówczas
zdana na łaskę innych, a tego przeboleć nie mogłam najbardziej. Pomimo
niezdrowej psychiki, nadal zachowałam resztki godności, a tę odbierały mi
pogardliwe spojrzenia wraz ze sztucznym współczuciem.
Wątłe
ramiona objęły mnie pewnie, zaciskając się mocno na ciele. Małe dłonie głaskały
po głowie. Palce ozdobione licznymi srebrnymi obrączkami zaplątywały się w
czarne włosy. Przyjemne ciepło owiewało zmarzniętą skórę, wręcz błagającą o
nakrycie.
-
Dlaczego nie zostałaś z rodzicami? – zapytała, w dalszym ciągu racząc
przyjemnym dotykiem, niemal ociekającym delikatnością.
-
Planowali przeprowadzkę od dawna, ale chciałam skończyć szkołę w Bostonie i
dopiero od liceum zacząć edukację w nowym miejscu. Kevin został ze mną, chociaż
myślę, że nie było mu to na rękę. Po prostu pragnął się zbuntować. – Przetarłam
wierzchem dłoni mokre od płaczu oczy. – Wypuścili mnie ze szpitala i zapisałam
się do nowej placówki, gdzie także nie mogłam znaleźć znajomych. Właśnie ze
względu na babcię. Wszystko zwaliło się na moją głowę i nie wiedziałam, w co
najpierw ręce włożyć.
- Z
jakiego szpitala? – przerwała mi Raven.
- Dla
obłąkanych. – Posłałam koleżance nikły uśmiech. W jej brązowych oczach
zaiskrzyło się zdumienie oraz zakłopotanie. – Nie musisz, spokojnie –
mruknęłam, widząc, że chciała przeprosić.
-
Dlaczego nie wyjechałaś stamtąd, gdy tylko nadarzyła się ku temu okazja?
Uniknęłabyś tego wszystkiego.
- To była
moja decyzja, za którą pokutuję po dziś dzień, a cierpieniem zostałam obarczona
do końca żywota. Z perspektywy czasu wiem, iż postąpiłam głupio i bezmyślnie,
ale wówczas miałam poczucie, że stchórzyłabym opuszczając Boston przed
zakończeniem roku.
- Jeju,
Holly, jak ty sobie z tym radzisz? – zapytała, opierając brodę na mojej głowie
i przyciągając mnie do siebie jeszcze mocniej.
- Nie
radzę, dlatego odwiedzam psychologa. – Zaśmiałam się chrypliwym głosem.
Przez
dłuższy moment trwałyśmy w błogiej ciszy. Obie rozmyślałyśmy nad krótką
rozmową, która dopiero się zakończyła. Ja głowiłam się nad tym, dlaczego
opowiedziałam o swoich przeżyciach. Dotychczas nawet nie odważyłam się o nich
wspomnieć, bo i takowej potrzeby nie czułam. Lecz teraz myślałam o tym jako o
swoistej terapii, mającej na celu wreszcie urzeczywistnić kłębiące się we mnie
zmartwienia. Raven chyba stanowiła odpowiednią osobę do zwierzeń. Traktowałam
ją jak przyjaciółkę, której nigdy nie miałam. Ufałam jej i wierzyłam, że
pozostanie obok na długi czas. Tylko bałam się, że zmieni podejście w stosunku
do mojej osoby. Nie chciałam od niej delikatności słownej. Pragnęłam, aby nadal
pozostała pyskatą metalówą, mówiącą, co ślina na język przyniesie, bo właśnie
taką ją uwielbiałam i przy innej czułabym się nieswojo.
- Dobra,
koniec tych obrzydliwości. Musisz się ubrać, bo nabawisz się jakiegoś
cholerstwa, a później zadzwonimy do Ros. Czas wprowadzić nasz misterny plan w
życie.
Dziewczyna odsunęła się kawałek, po czym podniosła z podłogi mokre
ubrania i zaczęła wieszać je na sznurkach. Uważnie śledziłam każdy jej ruch.
Ręce trzęsły się niemiłosiernie, chociaż próbowała to zatuszować przez ciągłe
poprawianie rękawów szarego, sztucznego futra sięgającego pośladków, które
prześmiewczo nazywałam mopem. Rozciągnęłam usta w dziwnym grymasie,
przypominającym karykaturę uśmiechu. Przecież musiałam liczyć się z tym, że
Black od razu nie pogodzi się z tak niecodziennymi informacjami. Właśnie
dowiedziała się, że kilka miesięcy temu weszła w znajomość z chorą psychicznie
osobą. Co prawda wiedziała już wcześniej o moim złym stanie zdrowia, lecz nigdy
dotąd nie wspominałam o pobycie w szpitalu psychiatrycznym. To właśnie on
stanowił wisienkę na torcie, wzbudzającą przestrach, jakby była po brzegi
wypełniona arszenikiem.
Ustałam
na nogach, zataczając się lekko. Chwiejnym krokiem wyszłam z pralni i udałam
się na niższe piętro. Obejmowałam się ramionami, aby w miarę możliwości
nabierać ciepła. Było mi okropnie zimno. Zaciskałam zęby, nie chcąc nimi
zgrzytać. Ciarki przechodziły przez całe ciało. Zaczynały od stóp i docierały
do karku, a następnie wracały tą samą drogą, nie omijając nawet najmniejszego
skrawka zsiniałej od chłodu skóry.
Zanim
weszłam do mojego pokoju, uprzednio na chwilę zajrzałam do łazienki, by wziąć z
szafki ręcznik. Zarzuciłam biały, puchowy materiał na ramiona, aczkolwiek nie
ogrzewał on tak, jak bym chciała. Pozostawiając za sobą mokre ślady,
skierowałam się do sypialni. Usiadłam na łóżku, nie przejmując się, iż zmoczę
pościel. Zdjęłam mokrą bieliznę i poczęłam niespiesznie wycierać ciało. Powoli,
lecz stanowczo tarłam skórę, patrząc, jak się zaczerwieniała. Przechodziłam
dalej, gdy osuszane miejsce zaczynało piec. Na ułamek sekundy skrzyżowałam
spojrzenie z lustrzanym odbiciem. Chciałam dalej powrócić do wyzbywania się
kropel wody, jednakże coś mnie przyciągało do kryształowej tafli. Zupełnie
jakbym dostrzegła w niej kogoś obcego – istotę niemal przerażającą i
wzbudzającą obrzydzenie, od której każdy trzymał się z daleka. Niepewnie
dotknęłam opuszkami palców chłodnej powierzchni. Niemalże natychmiast odsunęłam
rękę z sykiem wylatującym spomiędzy spuchniętych warg, pozostawiając odciski
linii papilarnych. Poczułam szczypanie, jakbym poparzyła się o gorący garnek,
który teraz leżał bezczynnie w zlewie. Oddaliłam się na krok od lustra, a
dziewczyna po drugiej stronie uczyniła to samo. W jej zielonych oczach także
czaił się strach, zarazem również dziwna fascynacja. Przyglądałam się z uwagą
ciału w odbiciu. Było szkaradne. Ręce zdawały się być dłuższe niż cała reszta.
Ciągnęły się niemalże do ziemi. Zwieńczały je zaniedbane paznokcie – połamane i
każdy o innym kształcie. Nogi natomiast były zbyt krótkie. Do tego kolana
niemalże się stykały. Nawet pożądana przez głupiutkie nastolatki szpara
pomiędzy udami nie przyćmiewała ogólnego braku perfekcji. Twarz miała kształt
zbliżony do trójkąta. Była mała, a przydługa grzywka wcale nie poprawiała
efektu. Ziemista cera nadawała aparycji osoby chorej, co uwydatniały zasinienia
pod oczami. No i do tego te odstające uszy z rozciągniętymi dziurkami po
kilkumiesięcznej fascynacji tunelami.
Stanęłam
bokiem do lustra, w dalszym ciągu przyglądając się krytycznie dziewczynie po
drugiej stronie. Miałam na jej temat tyle do powiedzenia, a mimo to nadal
zdawała się być obca. Jakbym kiedyś spotkała ją we śnie, o którym zapomniałam
nazbyt szybko.
Poszarpane włosy o czarnej barwie opadały kaskadą na plecy, zatrzymując
się tuż nad ledwo odstającą pupą. Koścista dłoń zacisnęła się na jednym z
pośladków, który okazał się sflaczały. Zupełnie jakby pod skórą nie schowały
się nawet mięśnie. Brzuch był wyraźnie zapadnięty. Pomimo kilku nabytych
kilogramów, nadal ustępował pierwszeństwa mocno zarysowanym żebrom oraz
wystającej miednicy. Biust także wyglądał nieokazale. Gdyby obie piersi dało
radę złączyć, zapewne zmieściłyby się w jednej ręce. Na niezaokrąglonym biodrze
oraz chudym udzie widniało kilkanaście zaróżowionych kresek – prostych niczym
od linijki i układających się w finezyjne wzory.
Westchnęłam przeciągle, przejeżdżając opuszkami palców po wypukłościach,
będących pamiątkami po niedawnym okresie rozpaczy. Pierwszy raz od dłuższego
czasu tak krytycznie na siebie spojrzałam. Dotychczas liczne mankamenty urody
starałam się maskować i nie raz śmiałam się nazwać ładną. Ale zderzenie z rzeczywistością bolało i kosztowało wiele
łez, które ponownie poczęły tworzyć na bladych polikach mokre bruzdy. Naprawdę
nie wiedziałam, co Duncan widział w tak zakompleksionej i pozbawionej atutów
kobiecości istocie. Gdybym chociaż posiadała ładną i zawsze roześmianą twarz;
albo długie i zgrabne nogi. Bądź piersi w rozmiarze większym aniżeli A lub
zaokrąglony tyłek. Nawet samo wcięcie w talii by mnie uszczęśliwiło. Tym czasem
nie miałam ani jednej z tych rzeczy, a ciągłe słuchanie słów jeszcze urośniesz przyprawiało o
konwulsje.
Nagle
drzwi otworzyły się z hukiem. Do środka weszła Raven, rzucając sztuczne futro
na poduszki. Glany położyła przy białym, drewnianym skrzydle. Zmierzwiła
palcami grzywkę sięgającą połowy czoła, a następnie spojrzała na mnie badawczo.
Kilkakrotnie otwierała, po czym zamykała usta, przypominając wyjętą z wody
rybę. Oparła dłonie na uwydatnionych biodrach. Poczułam uścisk zazdrości,
towarzyszący mi nadzwyczaj często w kontaktach z różowowłosą.
- Jeszcze
nieubrana? Zobaczysz, jak nic się przeziębisz i całe święta spędzisz w łóżku. –
Karciła mnie wzrokiem, jednak jej spojrzenie zaraz nabrało łagodności. –
Chciałabyś nie wystawiać nosa spod kołdry, co?
Przytaknęłam niemrawym uśmiechem, na co westchnęła, kręcąc głową z
politowaniem.
- Co ja z
tobą mam – mruknęła pod nosem.
Stanęła
za mną. Wyjęła spomiędzy moich palców ręcznik i zaczęła wycierać ciemne włosy.
Robiła to niezwykle energicznie, przez co trzęsłam się cała. Co rusz ciągała za
długie pasma i kołtuniła je pomiędzy przyjemnym w dotyku tworzywem.
-
Skończyłam – oznajmiła i przewiesiła sobie skrojony w prostokąt materiał przez
ramię. Klepnęła mnie w pośladek. Zaskoczona podskoczyłam, łapiąc się za bolące
miejsce. – No, ubieraj się, a nie z gołą dupą latasz. Ja nie Holden, żeby takie
rzeczy oglądać.
Zaczęła
chichotać pod nosem, jakby właśnie opowiedziała niezwykle śmieszny dowcip.
Poczułam na polikach delikatny gorąc. Zaczynałam powoli przyzwyczajać się do
bliskości drugiego człowieka oraz zbereźnych żartów. Niegdyś spłonęłabym
dorodnym rumieńcem, lecz teraz potrafiłam w miarę skutecznie ukryć zażenowanie.
Wyjęłam z
szafy luźne dresy oraz bokserkę. Nie przejmując się brakiem bielizny, założyłam
na siebie ciuchy, po czym usiadłam na łóżku. Raven już wygodnie ulokowała się
pod ciepłą pierzyną, podkładając sobie pod głowę moją owieczkę. Zignorowałam
to. Różowowłosa robiła dla mnie o wiele więcej niż sobie zasłużyłam, więc
mogłam pozwolić jej ugniatać mą ulubioną przytulankę.
Wsunęłam
się pod kołdrę i oparłam policzek na ramieniu koleżanki. Beznamiętnym wzrokiem
wpatrywałam się w duży ekran telefonu, podczas gdy Black wertowała kontakty w
poszukiwaniu numeru do Rosaline.
- Co jej
powiemy? – zapytałam, tym samym powstrzymując dziewczynę przez zadzwonieniem do
białowłosej.
-
Podsłuchałam, jak umawiała się z Lysandrem na wypad do galerii zaraz po
lekcjach. Po prostu pójdziemy za nimi.
- Ale
zdajesz sobie sprawę, że we wtorki kółka artystyczne mają zajęcia?
- No i co
w związku z tym?
- A to,
że oboje kończą później od nas.
Raven
złożyła usta w dziubek. Robiła to zawszy, gdy czuła się niepewnie bądź usilnie
próbowała coś wymyślić. Zmrużyła powieki, bacznie przyglądając się zdjęciu
uśmiechniętej Rosaline w słomianym kapeluszu z fioletową wstążką, trzymającą w
rękach wianek ze stokrotek. Białowłosa wyglądała przepięknie. Jej delikatna
uroda prezentowała się doskonale na tle łąkowego krajobrazu.
- W takim
razie spotkamy się w centrum handlowym i spróbujemy ich poszukać – odparła
Black, wzruszając ramionami. Nacisnęła na wyświetlony numer koleżanki, po czym
przyłożyła telefon do ucha. Ze zdziwieniem wpatrywałam się w nią.
- Co ty
robisz? Chyba nie zamierzasz jej obwieścić, że będziemy na nich czekać w
galerii?
-
Zgłupiałaś? – prychnęła rozbawiona. – Chcę się upewnić, czy na pewno wybierają
się na zakupy. Przezorny zawsze ubezpieczony. – Zrobiła minę nadzwyczaj
inteligentnego człowieka i pokiwała palcem, jakby karcąc mnie za brak zdolności
dedukcji.
Przez
kilka sekund trwałyśmy w milczeniu. Z uwagą przyglądałam się Raven, która
gładziła palcem mocno wytuszowane rzęsy. Paznokciami drugiej ręki stukała o
tylną obudowę komórki, pokazując swoje zniecierpliwienie. Nagle z głośnika
dobiegł rozpromieniony głos.
-
Poczekaj, Ros, wezmę cię na głośnik, bo jestem razem z Holly. – Oddaliła
urządzenie od głowy i nacisnęła przycisk z narysowanym megafonem. – Dobra,
teraz możesz mówić.
- Cześć
wam! – zawołała melodyjnym głosem. – Jak mecz, wygrałyście?
- Nie
było innej możliwości.
- Razem z
Iris trzymałyśmy za was kciuki.
-
Słuchaj, masz może jutro wolne popołudnie? Wyskoczyłybyśmy coś zjeść albo
zrobiłybyśmy małe zakupy. Co ty na to? – Raven spojrzała na mnie kątem oka i
wystawiła język. Podziwiałam jej umiejętności mijania się z prawdą.
- Och,
niestety nie mogę. Jestem już umówiona – odparła białowłosa zasmuconym głosem.
- No nic.
To może w środę. Pogadamy jeszcze o tym w szkole. Do jutra – rzuciła, po czym
rozłączyła się. – Widzisz, Holly, tak to
się załatwia.
- Jestem
pod wrażeniem. Całuję rączki i kłaniam się w pas.
Roześmiałyśmy się, przybijając piątkę. Plan Uratować Lysandra uważałam za rozpoczęty.
♥ ♥ ♥ ♥
Dopiero co zawitałam do blogosfery i zajrzałam na twojego bloga zaczęłam go czytać i niezwykle mi się podoba, być może w końcu przeczytam wszystko! ^^
OdpowiedzUsuńKurde, jak ja mogłam być taka zalatana i zapomnieć o moim ulubionym blogu? O-o. No nic to, ale chcę, abyś wiedziała, że ja jestem i będę, wraz ze swoimi durnymi komentarzami! Dzisiaj nie będę rozwlekać się nad wszystkim, bo dopada mnie zmęczenie. Zapewne wiesz, że uwielbiam wszystkie Twoje rozdziały, albowiem widać, ile pracy w nie wkładasz. Ten nie odstawał od reszty, jest perfekcyjny pod każdym względem. Masz niewyobrażalny talent i do tej pory się dziwię, że nie wydałaś żadnej światowej książki! A może o czymś nie wiem? XD No nic, nie będę knuła swych teorii XD Życzę dobrej nocki i multum weny! Pozdrawiam cieplutko!
OdpowiedzUsuń