Spis lektur obowiązkowych

poniedziałek, 24 września 2018


Ponownie "Biuro detektywistyczne (...)", bo na razie mam do niego większą wenę. "Droga (nie) do miłości" trochę zawisła w niebycie, ale czasami do niej zaglądam.

Biuro detektywistyczne "Słodki Amoris"
Rozdział 2

            Szeryf Malcolm Dixon doskonale znał jedyną szkołę średnią w Pacific Grove. Kilka lat temu codziennie odwoził do niej dzieci. Trójka jego synów była absolwentami tego liceum. Miał nadzieję, że dziesięcioletnia córeczka również pójdzie w ślady braci. Skończy szkołę z wyróżnieniem i wybierze dobre studia, które zapewnią godną przyszłość. O Boże, jak bardzo chciał, żeby wszystkie jego dzieci uciekły z tej zapyziałej dziury jak najdalej. Żeby nie utknęły w miasteczku bez perspektyw.
            Teraz, po dwunastu latach, w pełni rozumiał decyzję swojej byłej żony. Gdy tylko nadarzyła się okazja, wyjechała do Europy. Bez wyjaśnień, ale Malcolm znał podróżnicze zapędy żony. Zawsze chciała poznawać świat oraz inne kultury. Potrzebowała częstych zmian. On jej tego nie zapewniał. Wszyscy wiedzieli, jaki będzie koniec. Tylko nie Malcolm.
            Przez kilka lat szczerze nienawidził byłej żony. Zostawiła go samego z trójką dorastających chłopców. Wtedy nie pełnił funkcji szeryfa. Był zwykłym gliną z marną pensją i zalążkami załamania nerwowego. Ledwo wiązał koniec z końcem. Codziennie kombinował, jak z resztek w lodówce ugotować obiad. Do tej pory nie pamiętał, co spowodowało zmianę w jego życiu. Na pewno miała na to wpływ obecna żona. A raczej jej niespodziewana ciąża. Cudownie atrakcyjna kobieta, młodsza od Malcolma o piętnaście lat i głupia jak but, ale przy tym bardzo urocza. Bez zająknięcia pomagała mu wychować synów z poprzedniego małżeństwa. Potrafiła gotować, zajmować się domem, była świetna w łóżku, a nawet polubiła ją matka Malcolma. Dixon – jak sam ciągle powtarzał – nie miał już dwudziestu lat i sił na kolejne zmiany. Dlatego trwał w błogim zastoju, udając, że mu to odpowiada.
            Wybaczył byłej żonie krzywdy, które mu wyrządziła. Przynajmniej tak sobie wmawiał. Życzył jej wszystkiego najlepszego. Ale powieka by mu nie drgnęła, gdyby dostał telefon od francuskiej ambasady z zawiadomieniem, że Francesca Dixon (o ile wciąż nosiła jego nazwisko) została znaleziona martwa i zgwałcona na tyłach obrzydliwego klubu dla biednych panów, którzy dżentelmenami nigdy nie byli.
            Zamknął swojego pick-upa i ruszył chodnikiem w stronę liceum. Nienawidził jeździć radiowozem, bo przesadnie przykuwał uwagę. Równie dobrze mógł poruszać się kanarkowym kabrioletem. Malcolmowi w zupełności wystarczyło, że musiał nosić mundur. Kolejne bezsensowne procedury. Wszyscy wiedzieli, jaką pełnił funkcję.
            Czuł się beznadziejnie, wchodząc do szkoły średniej w sprawach służbowych. Gliny nie powinny interesować się dzieciakami. A dzieciaki nie powinny znikać.
            Korytarze były zatłoczone. Malcolm dostrzegał każde natarczywe spojrzenie i słyszał wszystkie konspiracyjne szepty. Wieści roznosiły się w zastraszającym tempie. Zwłaszcza w obecnych czasach, które stały Facebookiem oraz brakiem prywatności. Dixon miał przeczucie, że ta hałaśliwa i bezwstydna gówniarzeria wiedziała więcej od niego. A przynajmniej tyle samo, co on.
            Układ pomieszczeń nie zmienił się przez ostatnie cztery lata. Gabinet dyrektorki, do którego zmierzał, wciąż był na końcu korytarza po lewej stronie. Tuż naprzeciwko pokoju psychologa. Na krzesełkach ustawionych pod ścianami nikogo nie było, ale przez niezasłonięte żaluzją okno Malcolm dostrzegł siedzących w gabinecie pani Shermansky dwóch nastolatków. Kobieta karciła ich żarliwie, co chwilę popijając kawę. Nerwowy nawyk.
            Nie zamierzał przebywać w szkole dłużej niż to konieczne. Czuł się w niej niekomfortowo. Poza tym miał na komisariacie mnóstwo roboty. Musiał uporządkować kilka teczek z aktami. Nie powinien stracić zbyt wiele czasu na rozmowę z dyrektorką. Zwłaszcza, że nie liczył na owocną dyskusję. Shermansky na pewno powie dokładnie to samo, co rodzice zaginionych. To takie wspaniałe dzieciaki. Nigdy nie sprawiali kłopotów. Nie wiem, dlaczego mieliby uciec z domów. Boże, to bardzo niesprawiedliwe.
            No, może Shermansky nie zacznie płakać.
            Uderzył pięścią w drzwi. Wszedł, nie czekając na zaproszenie.
            – Przepraszam, ale jestem w trakcie…
            Kobieta urwała w połowie zdania, gdy zobaczyła, że do gabinetu wszedł szeryf Malcolm Dixon. Delikatnie odłożyła kubek na toporne biurko, które nijak nie pasowało do lawendowego koloru ścian oraz drobnej, sprawiającej wrażenie nazbyt przyjaznej starszej pani. Rozszerzonymi w zdumieniu oczami patrzyła na Malcolma, powoli siadając na skórzanym fotelu.
            – Czyli to jednak prawda. – Westchnęła z przejęciem.
            Malcom, kiedy jechał do szkoły, którą kilka lat temu ukończył z wyróżnieniem jego najmłodszy syn, wizualizował sobie tę rozmowę w głowie kilkadziesiąt razy. Zawsze zaczynała ją pani Shermansky. Zawsze od tych samych słów. Czyli to jednak prawda. W jego wyobraźni obejmowała dłońmi twarz, żeby dodać scenie dramaturgii. Ludzie jednak nie byli przesadnie przewidywalni. Nawet stara Florence potrafiła czymś zaskoczyć.
            – Chłopcy, wyjdźcie, proszę. Tym razem skończy się na upomnieniu.
            Dyrektorka odprawiła niesfornych uczniów. Malcolm nie miał pojęcia, co dwójka uczniów, wyglądających jak kujony – w tych czasach nazywano ich nerdami – mogli przeskrobać. Raczej nic poważnego. Co najwyżej grali na telefonie podczas zajęć. Oboje wyszli, szepcząc z wyraźnym podekscytowaniem.
            – Chciałem tylko zadać kilka pytań – powiedział Dixon, siadając na krześle naprzeciwko dyrektorki.
            – Oczywiście. Może napije się pan czegoś?
            Malcolm pokręcił głową, odmawiając. Nie miał na to czasu.
            – Nie wiem, co o tym myśleć. Allison i Chris… Pomogę, jeśli tylko będę mogła.
            – Świetnie.
            Malcolm uśmiechnął się ponuro. Co stara Florence może zrobić w takiej sytuacji? Zorganizować poszukiwania?
            – Jakimi uczniami byli Allison Crompton i Chris Henwick? Sprawiali jakieś problemy wychowawcze?
            – Skądże znowu. Byli… To znaczy są bardzo dobrymi uczniami. Wzorowymi. Allison należy do klubu literatury i reprezentuje szkołę w zawodach ortograficznych. No a Chris jest wice kapitanem drużyny footballowej. Oboje mogli liczyć na stypendia od dobrych uczelni. Naprawdę nie sądzę, aby zaplanowali ucieczkę.
            No jasne, że nie, pomyślał Malcolm. Przecież byli… To znaczy są dobrymi uczniami.
            Wziął głębszy wdech. Wiedział, co usłyszy, ale jeszcze chwilę temu łudził się, że Shermansky powie coś naprawdę interesującego. Gdyby nie rutynowe działania podczas prowadzenia śledztwa, nawet nie zbliżyłby się do liceum.
            – Wie pani…
            – Och, przejdźmy na ty. Ile się znamy, Malcolm? Dziesięć lat? Zwroty oficjalne do niczego nam nie służą.
            – Jasne, Florence. Dziesięć lat, nie? – Zaśmiał się, mimo że nie było mu wesoło. Czuł się lekko obrzydzony tym spoufalaniem. – Wiesz, z kim Allison i Chris się przyjaźnili?
            – Nie wchodzę w prywatne życie uczniów. Chyba rozumiesz, prawda?
            Rozumiał, ale nie wierzył. Dzieciaki plotkowały, ale nikt nie wiedział tyle, co nauczyciele.
            – Popytaj zawodników drużyny footballowej oraz w klubie literackim. Może inni pedagodzy będą znać więcej szczegółów.
            – Na pewno tak zrobię.
            Malcolm nie widział sensu w kontynuowaniu rozmowy. Tak jak przypuszczał, nie dowiedział się niczego ciekawego. Usłyszał dokładnie to samo, co od rodziców zaginionych. Wszystkie dzieciaki były dobre i nienaganne. Więc dlaczego znikały?
            Wstał z niewygodnego krzesła, na którym mimowolnie czuł się jak karcony pięciolatek. Od razu przypomniał sobie szkołę średnią. Często lądował na dywaniku u dyrektora. Wtedy chciał być groźnym gangsterem, handlującym narkotykami i prowadzącym kilka klubów ze striptizem. Bo z tego miałby pieniądze. Los był bardzo przewrotny. Albo tylko Malcolm miał takiego pecha.
            Teraz uświadomił sobie, że skórzana kurtka znaleziona na ulicy była jedyną gangsterską rzeczą, jaką miał za dzieciaka. Po kilku latach wymienił ją na spluwę. To dopiero awans społeczny!
            – Malcolmie. – Shermansky odezwała się, gdy mężczyzna już otwierał drzwi. – Proszę, znajdź ich całych i zdrowych.
            Uśmiechnął się skromnie. Nie zależało mu na pocieszeniu kobiety. Z doświadczenia wiedział, że takie zniknięcia nie miały szczęśliwych zakończeń. W najlepszym wypadku młodzi za dwa lata wyślą pocztówkę z Hawajów, gdzie przeżywali najlepsze chwile swojego życia, z zapewnieniem, że czują się świetnie. Są szczęśliwi i zdrowi, ale nie zamierzają wrócić do rodzinnych domów. W najgorszym scenariuszu – i tym bardziej prawdopodobnym – młodzi już nigdy nie dadzą o sobie znać.
            – Do widzenia, Florence.
            Kiedy wyszedł z gabinetu, na korytarzu dostrzegł dwójkę nastolatków. Siedzieli przytuleni na krzesełkach pod przeciwną ścianą. Rudowłosa, dziwnie ubrana dziewczyna miała zarzucone nogi na uda drobnego szatyna, którego okrągłe okulary zasłaniały pół twarzy. Nawet nie spojrzeli na Malcolma, gdy ten o kilka chwil za długo stał przy drzwiach, patrząc na ekstrawagancką parę. Byli całkowicie pochłonięci gapieniem się na siebie maślanymi oczami.
            Malcolm stwierdził, że nie potrafił wyobrazić sobie dziwniejszego miejsca na schadzki niż korytarz przy gabinecie dyrektorki. Z drugiej strony, tutaj nie było tłoczno.
            Postanowił nie komentować. Już dawno pojął, że nie rozumiał współczesnej młodzieży. Przepaść wiekowa była zbyt wielka. Jedynie wzruszył ramionami i skierował się w stronę pokoju nauczycielskiego. Miał nadzieję, że tam znajdzie pedagogów, którzy będą potrafili powiedzieć więcej o zaginionych licealistach.
            Obawiał się, że spędzi w tej szkole dużo czasu. Za dużo. A miał ogromną ochotę na mocną czarną kawę.
            – Poszedł? – szepnęła Micky, wciąż przytulając polik do chudego ramienia Kentina. Wciąż powtarzała mu, że ciastka czekoladowe nie zrobią z niego mięśniaka.
            – Jeszcze nie skręcił.
            Kentin bacznie obserwował oddalającą się sylwetkę szeryfa Dixona. Mężczyzna rzucał się w oczy. Był średniego wzrostu i miał lekką nadwagę, ale mundur policyjny przykuwał wzrok. Kiepski strój do kamuflażu.
            Chłopak nie zamierzał marudzić z powodu swojego położenia. Micky była atrakcyjna na swój oryginalny sposób. Zaimponowała Kentinowi, kiedy w przedszkolu obroniła go przed kilkoma dokuczającymi mu chłopcami. Od tamtego czasu minęło wiele lat, ale wciąż patrzył na Micky jak na młodą kobietę o mocnym charakterze i wrodzonym poczuciu sprawiedliwości. Mocno stąpała po ziemi, doskonale wiedząc, do czego dąży. A jej ładny biust, który teraz czuł na swojej klatce piersiowej, piękne wcięcie w talii oraz krągłe pośladki były ładną formą dla wspaniałej osobowości.
            – Możesz wstać.
            Micky powoli zsunęła nogi z ud chłopaka. Poprawiła obcisłą sukienkę, która podwinęła się stanowczo zbyt wysoko, po czym zeszła z krzesełka.
            Kentin smutnym wzrokiem patrzył, jak jego atrakcyjna przyjaciółka bez zwłoki odsuwała się od niego. Miał wybujałą wyobraźnię. On i Micky byli prawie rodzeństwem. Nie powinien chcieć pocałować siostry. To obrzydliwe.
            – Spadajmy stąd, póki stara prukwa nie wyszła z jamy – zarządziła Micky.
            Szybkim krokiem wyszli z bocznego korytarza na wielki hol. Poczuli się, jakby przekroczyli magiczne wrota. Znaleźli się w zupełnie innym świecie. Hałaśliwym, tłocznym i nieokrzesanym.
            Weszli na piętro, gdzie mieścił się szkolny radiowęzeł oraz prowizoryczne biuro detektywistyczne. Początkowo Słodki Amoris miał swoją siedzibę tam, gdzie aktualnie przebywali jego członkowie. Dopiero pod koniec zeszłego roku Peggy wystarała się o przydzielenie redakcji niewielkiego pomieszczenia po kantorku. Było nieużywane, od kiedy woźni przenieśli cały swój dobytek do piwnicy. Dziewczyna, w ramach zapłaty za zlecenie, oddała małą salę znajomym. Miała w tym ukryty cel, bo wreszcie nie musiała marnować czasu na szukanie szkolnych detektywów. Wszyscy byli zadowoleni z takiego układu.
            W środku zastali Sucrette. Siedziała nonszalancko na jednej z trzech połączonych ze sobą ławek. Machała nogami w powietrzu i – co nie zdziwiło ani Micky, ani Kentina – całą uwagę poświęcała swojej komórce.
            – Nareszcie przyszliście – zauważyła, nawet nie zerkając na przyjaciół. – Szukałam was po całej szkole.
            – Nie prawda – stwierdziła Micky, obchodząc ławki, by usiąść na krześle. Zajrzała przez ramię Sucrette, aby zobaczyć, jakie strony przeglądała. Modowe, jak zwykle.
            – Taa, masz rację – mruknęła. – No, to czego się dowiedzieliście?
            Odłożyła telefon na bok. Nie znalazła sukienki, której szukała.
            – W sumie to niczego – odparła Micky, wzruszając ramionami.
            – Szeryf Dixon był w sprawie Crompton i Henwicka. Rozmawiał z dyrektorką, ale bez sensacji. Shermansky wie tyle, co my.
            Kentin był rozczarowany. Naprawdę liczył, że usłyszą coś ciekawego. Potrzebowali jakiegoś punktu zaczepienia, od którego mogliby zacząć śledztwo. Na razie mieli jedynie sprawę zaginięcia.
            – Przynajmniej wiemy, że coś się dzieje i nie mamy do czynienia z paranoją Peggy. To już coś – przyznała Sucrette. Jako jedyna zachowała optymizm, ale na razie nie zamierzała się angażować. Wciąż była przekonana, że nie powinni mieszać się w tę sytuację. Co mogła zrobić trójka licealistów? Nie mieli żadnego planu ani środków umożliwiających przeprowadzenie prawdziwego dochodzenia.
            Do diabła, nie byli policją, a samozwańczymi detektywami w liceum! Nawet do CV tego nie wpiszą.
            – Robimy burzę mózgów – zaproponował Kentin. Wyjął ze skórzanej teczki notes oraz długopis. – Każdy pomysł jest dobry.
            – Na razie wiemy tylko, kto i kiedy zaginął – zauważyła Micky.
            – Byłyście na tym balu. Może widziałyście, że dziwnie się zachowywali?
            Dziewczyny wymieniły krótkie spojrzenia. Obie przecząco pokręciły głowami.
            – Zmyli się szybko. Chyba zaraz po zdjęciach – rozmyślała Sucrette.
            – To prawda – Micky przyznała przyjaciółce rację. – Więcej nie wiem, bo, w przeciwieństwie do niektórych, zajęłam się zleceniem.
            Sucrette posłała jej zaczepnego buziaka. Nie brała zdenerwowania nastolatki na poważnie. Micky miała skłonności do dramatyzowania. Wyolbrzymiała cudze błędy i domagała się za nie odpowiedniej kary. W tym wypadku wybrała wypominanie. Do końca dnia powinna się tym znudzić.
            – Peggy zrobiła wstępny wywiad – wtrącił Kentin. – Nikomu nie mówili, dokąd się wybierają. Nie umieścili żadnego postu, nie udostępnili zdjęć. Możemy założyć, że wyjechali z miasta?
            – Nie sądzę. – Westchnęła Micky. Osunęła się na krześle, a głowę odchyliła do tyłu. Nerwowo wykręcała palce. – Są nieskazitelni. Dobre oceny, wzorowe zachowanie. Do tego oboje piękni. Jedyną skazą na życiorysie Allison jest związek z Castielem.
            – Micky, jesteś genialna! – krzyknął Kentin, unosząc ręce. – Castiel powinien powiedzieć o niej więcej.
            – Czy ja wiem – mruknęła. – Byli ze sobą kilka miesięcy. To nic poważnego.
            – Ale spróbować możesz – zachęcała ją Sucrette.
            Przeszywający dźwięk dzwonka przeciął powietrze i zakończył długą przerwę na lunch. Pierwsza zareagowała Sucrette. Zeskoczyła z ławki, po czym ruszyła do drzwi.
            – Idę na matmę – zaśpiewała radośnie, celowo przeciągając sylaby. – Thomas wygląda dziś wyjątkowo seksownie.
            Zrobiła obrót i rozpromieniona wyszła na korytarz, wciąż nucąc pod nosem.
            Micky uniosła głowę. Patrzyła na oddalającą się przyjaciółkę, która wprost emanowała szczęściem. Skłamałaby, gdyby powiedziała, że zniesmaczało ją zachowanie dziewczyny. W rzeczywistości zazdrościła jej błogiego stanu za każdym razem, gdy Sucrette odnajdywała kolejny obiekt uwielbienia. Była wtedy taka radosna… Micky wściekała się na samą siebie, że nieszczęśliwie pokochała chłopaka, dla którego była tylko przyjaciółką z dzieciństwa.

֍ ֎ ֍

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz