Ponownie "Biuro detektywistyczne (...)", bo na razie mam do niego większą wenę. "Droga (nie) do miłości" trochę zawisła w niebycie, ale czasami do niej zaglądam.
Biuro detektywistyczne "Słodki Amoris"
Rozdział
2
Szeryf
Malcolm Dixon doskonale znał jedyną szkołę średnią w Pacific Grove. Kilka lat
temu codziennie odwoził do niej dzieci. Trójka jego synów była absolwentami
tego liceum. Miał nadzieję, że dziesięcioletnia córeczka również pójdzie w
ślady braci. Skończy szkołę z wyróżnieniem i wybierze dobre studia, które
zapewnią godną przyszłość. O Boże, jak bardzo chciał, żeby wszystkie jego
dzieci uciekły z tej zapyziałej dziury jak najdalej. Żeby nie utknęły w miasteczku
bez perspektyw.
Teraz,
po dwunastu latach, w pełni rozumiał decyzję swojej byłej żony. Gdy tylko
nadarzyła się okazja, wyjechała do Europy. Bez wyjaśnień, ale Malcolm znał
podróżnicze zapędy żony. Zawsze chciała poznawać świat oraz inne kultury.
Potrzebowała częstych zmian. On jej tego nie zapewniał. Wszyscy wiedzieli, jaki
będzie koniec. Tylko nie Malcolm.
Przez
kilka lat szczerze nienawidził byłej żony. Zostawiła go samego z trójką
dorastających chłopców. Wtedy nie pełnił funkcji szeryfa. Był zwykłym gliną z
marną pensją i zalążkami załamania nerwowego. Ledwo wiązał koniec z końcem.
Codziennie kombinował, jak z resztek w lodówce ugotować obiad. Do tej pory nie
pamiętał, co spowodowało zmianę w jego życiu. Na pewno miała na to wpływ obecna
żona. A raczej jej niespodziewana ciąża. Cudownie atrakcyjna kobieta, młodsza
od Malcolma o piętnaście lat i głupia jak but, ale przy tym bardzo urocza. Bez
zająknięcia pomagała mu wychować synów z poprzedniego małżeństwa. Potrafiła
gotować, zajmować się domem, była świetna w łóżku, a nawet polubiła ją matka
Malcolma. Dixon – jak sam ciągle powtarzał – nie miał już dwudziestu lat i sił
na kolejne zmiany. Dlatego trwał w błogim zastoju, udając, że mu to odpowiada.
Wybaczył
byłej żonie krzywdy, które mu wyrządziła. Przynajmniej tak sobie wmawiał.
Życzył jej wszystkiego najlepszego. Ale powieka by mu nie drgnęła, gdyby dostał
telefon od francuskiej ambasady z zawiadomieniem, że Francesca Dixon (o ile
wciąż nosiła jego nazwisko) została znaleziona martwa i zgwałcona na tyłach
obrzydliwego klubu dla biednych panów, którzy dżentelmenami nigdy nie byli.
Zamknął
swojego pick-upa i ruszył chodnikiem w stronę liceum. Nienawidził jeździć
radiowozem, bo przesadnie przykuwał uwagę. Równie dobrze mógł poruszać się
kanarkowym kabrioletem. Malcolmowi w zupełności wystarczyło, że musiał nosić
mundur. Kolejne bezsensowne procedury. Wszyscy wiedzieli, jaką pełnił funkcję.
Czuł
się beznadziejnie, wchodząc do szkoły średniej w sprawach służbowych. Gliny nie
powinny interesować się dzieciakami. A dzieciaki nie powinny znikać.
Korytarze
były zatłoczone. Malcolm dostrzegał każde natarczywe spojrzenie i słyszał
wszystkie konspiracyjne szepty. Wieści roznosiły się w zastraszającym tempie.
Zwłaszcza w obecnych czasach, które stały Facebookiem oraz brakiem prywatności.
Dixon miał przeczucie, że ta hałaśliwa i bezwstydna gówniarzeria wiedziała
więcej od niego. A przynajmniej tyle samo, co on.
Układ
pomieszczeń nie zmienił się przez ostatnie cztery lata. Gabinet dyrektorki, do
którego zmierzał, wciąż był na końcu korytarza po lewej stronie. Tuż naprzeciwko
pokoju psychologa. Na krzesełkach ustawionych pod ścianami nikogo nie było, ale
przez niezasłonięte żaluzją okno Malcolm dostrzegł siedzących w gabinecie pani
Shermansky dwóch nastolatków. Kobieta karciła ich żarliwie, co chwilę popijając
kawę. Nerwowy nawyk.
Nie
zamierzał przebywać w szkole dłużej niż to konieczne. Czuł się w niej
niekomfortowo. Poza tym miał na komisariacie mnóstwo roboty. Musiał
uporządkować kilka teczek z aktami. Nie powinien stracić zbyt wiele czasu na
rozmowę z dyrektorką. Zwłaszcza, że nie liczył na owocną dyskusję. Shermansky
na pewno powie dokładnie to samo, co rodzice zaginionych. To takie wspaniałe dzieciaki. Nigdy nie sprawiali kłopotów. Nie wiem,
dlaczego mieliby uciec z domów. Boże, to bardzo niesprawiedliwe.
No,
może Shermansky nie zacznie płakać.
Uderzył
pięścią w drzwi. Wszedł, nie czekając na zaproszenie.
–
Przepraszam, ale jestem w trakcie…
Kobieta
urwała w połowie zdania, gdy zobaczyła, że do gabinetu wszedł szeryf Malcolm
Dixon. Delikatnie odłożyła kubek na toporne biurko, które nijak nie pasowało do
lawendowego koloru ścian oraz drobnej, sprawiającej wrażenie nazbyt przyjaznej
starszej pani. Rozszerzonymi w zdumieniu oczami patrzyła na Malcolma, powoli
siadając na skórzanym fotelu.
–
Czyli to jednak prawda. – Westchnęła z przejęciem.
Malcom,
kiedy jechał do szkoły, którą kilka lat temu ukończył z wyróżnieniem jego
najmłodszy syn, wizualizował sobie tę rozmowę w głowie kilkadziesiąt razy.
Zawsze zaczynała ją pani Shermansky. Zawsze od tych samych słów. Czyli to jednak prawda. W jego wyobraźni
obejmowała dłońmi twarz, żeby dodać scenie dramaturgii. Ludzie jednak nie byli
przesadnie przewidywalni. Nawet stara Florence potrafiła czymś zaskoczyć.
–
Chłopcy, wyjdźcie, proszę. Tym razem skończy się na upomnieniu.
Dyrektorka
odprawiła niesfornych uczniów. Malcolm nie miał pojęcia, co dwójka uczniów,
wyglądających jak kujony – w tych czasach nazywano ich nerdami – mogli przeskrobać. Raczej nic poważnego. Co najwyżej grali
na telefonie podczas zajęć. Oboje wyszli, szepcząc z wyraźnym podekscytowaniem.
–
Chciałem tylko zadać kilka pytań – powiedział Dixon, siadając na krześle
naprzeciwko dyrektorki.
–
Oczywiście. Może napije się pan czegoś?
Malcolm
pokręcił głową, odmawiając. Nie miał na to czasu.
–
Nie wiem, co o tym myśleć. Allison i Chris… Pomogę, jeśli tylko będę mogła.
–
Świetnie.
Malcolm
uśmiechnął się ponuro. Co stara Florence może zrobić w takiej sytuacji?
Zorganizować poszukiwania?
–
Jakimi uczniami byli Allison Crompton i Chris Henwick? Sprawiali jakieś
problemy wychowawcze?
–
Skądże znowu. Byli… To znaczy są bardzo dobrymi uczniami. Wzorowymi. Allison
należy do klubu literatury i reprezentuje szkołę w zawodach ortograficznych. No
a Chris jest wice kapitanem drużyny footballowej. Oboje mogli liczyć na
stypendia od dobrych uczelni. Naprawdę nie sądzę, aby zaplanowali ucieczkę.
No
jasne, że nie, pomyślał Malcolm. Przecież byli… To znaczy są dobrymi uczniami.
Wziął
głębszy wdech. Wiedział, co usłyszy, ale jeszcze chwilę temu łudził się, że
Shermansky powie coś naprawdę interesującego. Gdyby nie rutynowe działania
podczas prowadzenia śledztwa, nawet nie zbliżyłby się do liceum.
– Wie
pani…
–
Och, przejdźmy na ty. Ile się znamy, Malcolm? Dziesięć lat? Zwroty oficjalne do
niczego nam nie służą.
–
Jasne, Florence. Dziesięć lat, nie? – Zaśmiał się, mimo że nie było mu wesoło.
Czuł się lekko obrzydzony tym spoufalaniem. – Wiesz, z kim Allison i Chris się
przyjaźnili?
–
Nie wchodzę w prywatne życie uczniów. Chyba rozumiesz, prawda?
Rozumiał,
ale nie wierzył. Dzieciaki plotkowały, ale nikt nie wiedział tyle, co
nauczyciele.
–
Popytaj zawodników drużyny footballowej oraz w klubie literackim. Może inni
pedagodzy będą znać więcej szczegółów.
–
Na pewno tak zrobię.
Malcolm
nie widział sensu w kontynuowaniu rozmowy. Tak jak przypuszczał, nie dowiedział
się niczego ciekawego. Usłyszał dokładnie to samo, co od rodziców zaginionych.
Wszystkie dzieciaki były dobre i nienaganne. Więc dlaczego znikały?
Wstał
z niewygodnego krzesła, na którym mimowolnie czuł się jak karcony pięciolatek.
Od razu przypomniał sobie szkołę średnią. Często lądował na dywaniku u
dyrektora. Wtedy chciał być groźnym gangsterem, handlującym narkotykami i
prowadzącym kilka klubów ze striptizem. Bo z tego miałby pieniądze. Los był
bardzo przewrotny. Albo tylko Malcolm miał takiego pecha.
Teraz
uświadomił sobie, że skórzana kurtka znaleziona na ulicy była jedyną
gangsterską rzeczą, jaką miał za dzieciaka. Po kilku latach wymienił ją na
spluwę. To dopiero awans społeczny!
–
Malcolmie. – Shermansky odezwała się, gdy mężczyzna już otwierał drzwi. –
Proszę, znajdź ich całych i zdrowych.
Uśmiechnął
się skromnie. Nie zależało mu na pocieszeniu kobiety. Z doświadczenia wiedział,
że takie zniknięcia nie miały szczęśliwych zakończeń. W najlepszym wypadku
młodzi za dwa lata wyślą pocztówkę z Hawajów, gdzie przeżywali najlepsze chwile
swojego życia, z zapewnieniem, że czują się świetnie. Są szczęśliwi i zdrowi,
ale nie zamierzają wrócić do rodzinnych domów. W najgorszym scenariuszu – i tym
bardziej prawdopodobnym – młodzi już nigdy nie dadzą o sobie znać.
–
Do widzenia, Florence.
Kiedy
wyszedł z gabinetu, na korytarzu dostrzegł dwójkę nastolatków. Siedzieli
przytuleni na krzesełkach pod przeciwną ścianą. Rudowłosa, dziwnie ubrana
dziewczyna miała zarzucone nogi na uda drobnego szatyna, którego okrągłe
okulary zasłaniały pół twarzy. Nawet nie spojrzeli na Malcolma, gdy ten o kilka
chwil za długo stał przy drzwiach, patrząc na ekstrawagancką parę. Byli
całkowicie pochłonięci gapieniem się na siebie maślanymi oczami.
Malcolm
stwierdził, że nie potrafił wyobrazić sobie dziwniejszego miejsca na schadzki niż
korytarz przy gabinecie dyrektorki. Z drugiej strony, tutaj nie było tłoczno.
Postanowił
nie komentować. Już dawno pojął, że nie rozumiał współczesnej młodzieży.
Przepaść wiekowa była zbyt wielka. Jedynie wzruszył ramionami i skierował się w
stronę pokoju nauczycielskiego. Miał nadzieję, że tam znajdzie pedagogów,
którzy będą potrafili powiedzieć więcej o zaginionych licealistach.
Obawiał
się, że spędzi w tej szkole dużo czasu. Za dużo. A miał ogromną ochotę na mocną
czarną kawę.
–
Poszedł? – szepnęła Micky, wciąż przytulając polik do chudego ramienia Kentina.
Wciąż powtarzała mu, że ciastka czekoladowe nie zrobią z niego mięśniaka.
–
Jeszcze nie skręcił.
Kentin
bacznie obserwował oddalającą się sylwetkę szeryfa Dixona. Mężczyzna rzucał się
w oczy. Był średniego wzrostu i miał lekką nadwagę, ale mundur policyjny
przykuwał wzrok. Kiepski strój do kamuflażu.
Chłopak
nie zamierzał marudzić z powodu swojego położenia. Micky była atrakcyjna na
swój oryginalny sposób. Zaimponowała Kentinowi, kiedy w przedszkolu obroniła go
przed kilkoma dokuczającymi mu chłopcami. Od tamtego czasu minęło wiele lat,
ale wciąż patrzył na Micky jak na młodą kobietę o mocnym charakterze i
wrodzonym poczuciu sprawiedliwości. Mocno stąpała po ziemi, doskonale wiedząc,
do czego dąży. A jej ładny biust, który teraz czuł na swojej klatce piersiowej,
piękne wcięcie w talii oraz krągłe pośladki były ładną formą dla wspaniałej
osobowości.
–
Możesz wstać.
Micky
powoli zsunęła nogi z ud chłopaka. Poprawiła obcisłą sukienkę, która podwinęła
się stanowczo zbyt wysoko, po czym zeszła z krzesełka.
Kentin
smutnym wzrokiem patrzył, jak jego atrakcyjna przyjaciółka bez zwłoki odsuwała
się od niego. Miał wybujałą wyobraźnię. On i Micky byli prawie rodzeństwem. Nie
powinien chcieć pocałować siostry. To obrzydliwe.
–
Spadajmy stąd, póki stara prukwa nie wyszła z jamy – zarządziła Micky.
Szybkim
krokiem wyszli z bocznego korytarza na wielki hol. Poczuli się, jakby
przekroczyli magiczne wrota. Znaleźli się w zupełnie innym świecie. Hałaśliwym,
tłocznym i nieokrzesanym.
Weszli
na piętro, gdzie mieścił się szkolny radiowęzeł oraz prowizoryczne biuro detektywistyczne.
Początkowo Słodki Amoris miał swoją
siedzibę tam, gdzie aktualnie przebywali jego członkowie. Dopiero pod koniec
zeszłego roku Peggy wystarała się o przydzielenie redakcji niewielkiego
pomieszczenia po kantorku. Było nieużywane, od kiedy woźni przenieśli cały swój
dobytek do piwnicy. Dziewczyna, w ramach zapłaty za zlecenie, oddała małą salę
znajomym. Miała w tym ukryty cel, bo wreszcie nie musiała marnować czasu na
szukanie szkolnych detektywów. Wszyscy byli zadowoleni z takiego układu.
W
środku zastali Sucrette. Siedziała nonszalancko na jednej z trzech połączonych
ze sobą ławek. Machała nogami w powietrzu i – co nie zdziwiło ani Micky, ani
Kentina – całą uwagę poświęcała swojej komórce.
–
Nareszcie przyszliście – zauważyła, nawet nie zerkając na przyjaciół. –
Szukałam was po całej szkole.
–
Nie prawda – stwierdziła Micky, obchodząc ławki, by usiąść na krześle. Zajrzała
przez ramię Sucrette, aby zobaczyć, jakie strony przeglądała. Modowe, jak
zwykle.
–
Taa, masz rację – mruknęła. – No, to czego się dowiedzieliście?
Odłożyła
telefon na bok. Nie znalazła sukienki, której szukała.
– W
sumie to niczego – odparła Micky, wzruszając ramionami.
–
Szeryf Dixon był w sprawie Crompton i Henwicka. Rozmawiał z dyrektorką, ale bez
sensacji. Shermansky wie tyle, co my.
Kentin
był rozczarowany. Naprawdę liczył, że usłyszą coś ciekawego. Potrzebowali
jakiegoś punktu zaczepienia, od którego mogliby zacząć śledztwo. Na razie mieli
jedynie sprawę zaginięcia.
–
Przynajmniej wiemy, że coś się dzieje i nie mamy do czynienia z paranoją Peggy.
To już coś – przyznała Sucrette. Jako jedyna zachowała optymizm, ale na razie
nie zamierzała się angażować. Wciąż była przekonana, że nie powinni mieszać się
w tę sytuację. Co mogła zrobić trójka licealistów? Nie mieli żadnego planu ani
środków umożliwiających przeprowadzenie prawdziwego dochodzenia.
Do
diabła, nie byli policją, a samozwańczymi detektywami w liceum! Nawet do CV
tego nie wpiszą.
–
Robimy burzę mózgów – zaproponował Kentin. Wyjął ze skórzanej teczki notes oraz
długopis. – Każdy pomysł jest dobry.
–
Na razie wiemy tylko, kto i kiedy zaginął – zauważyła Micky.
–
Byłyście na tym balu. Może widziałyście, że dziwnie się zachowywali?
Dziewczyny
wymieniły krótkie spojrzenia. Obie przecząco pokręciły głowami.
–
Zmyli się szybko. Chyba zaraz po zdjęciach – rozmyślała Sucrette.
–
To prawda – Micky przyznała przyjaciółce rację. – Więcej nie wiem, bo, w
przeciwieństwie do niektórych, zajęłam się zleceniem.
Sucrette
posłała jej zaczepnego buziaka. Nie brała zdenerwowania nastolatki na poważnie.
Micky miała skłonności do dramatyzowania. Wyolbrzymiała cudze błędy i domagała
się za nie odpowiedniej kary. W tym wypadku wybrała wypominanie. Do końca dnia
powinna się tym znudzić.
–
Peggy zrobiła wstępny wywiad – wtrącił Kentin. – Nikomu nie mówili, dokąd się wybierają.
Nie umieścili żadnego postu, nie udostępnili zdjęć. Możemy założyć, że
wyjechali z miasta?
–
Nie sądzę. – Westchnęła Micky. Osunęła się na krześle, a głowę odchyliła do tyłu.
Nerwowo wykręcała palce. – Są nieskazitelni. Dobre oceny, wzorowe zachowanie.
Do tego oboje piękni. Jedyną skazą na życiorysie Allison jest związek z
Castielem.
–
Micky, jesteś genialna! – krzyknął Kentin, unosząc ręce. – Castiel powinien
powiedzieć o niej więcej.
–
Czy ja wiem – mruknęła. – Byli ze sobą kilka miesięcy. To nic poważnego.
–
Ale spróbować możesz – zachęcała ją Sucrette.
Przeszywający
dźwięk dzwonka przeciął powietrze i zakończył długą przerwę na lunch. Pierwsza
zareagowała Sucrette. Zeskoczyła z ławki, po czym ruszyła do drzwi.
–
Idę na matmę – zaśpiewała radośnie, celowo przeciągając sylaby. – Thomas wygląda
dziś wyjątkowo seksownie.
Zrobiła
obrót i rozpromieniona wyszła na korytarz, wciąż nucąc pod nosem.
Micky
uniosła głowę. Patrzyła na oddalającą się przyjaciółkę, która wprost emanowała
szczęściem. Skłamałaby, gdyby powiedziała, że zniesmaczało ją zachowanie
dziewczyny. W rzeczywistości zazdrościła jej błogiego stanu za każdym razem,
gdy Sucrette odnajdywała kolejny obiekt uwielbienia. Była wtedy taka radosna… Micky
wściekała się na samą siebie, że nieszczęśliwie pokochała chłopaka, dla którego
była tylko przyjaciółką z dzieciństwa.
֍ ֎ ֍
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz