Spis lektur obowiązkowych

czwartek, 1 listopada 2018


W bólach powstał ten rozdział. Czekał prawie tydzień, aż znajdę wolną chwilę na poprawę błędów.
Szczerze gardzę obowiązkami i chcę wakacje. (-.-)

Droga (nie) do miłości: Rozdział 63
„Może życie jest po prostu jednym wielkim czekaniem, co czas pokaże?”
~J. Irving

     Od: Raven
     Treść: Na pewno dasz radę. Tylko nie zemdlej, a wszystko będzie dobrze. Zrobiłam ci
                 miejsce na boisku, więc weź tego nie schrzań, co?
     Straciłam rachubę, który już raz przeczytałam tę wiadomość. Napawała mnie optymizmem oraz siłą do działania. Niemal miałam wrażenie, że Raven siedzi obok w autobusie i przeszukuje torbę w poszukiwaniu paczki pianek.
     Z rozczarowaniem spojrzałam na drzemiącą Sucrette. Podobnie jak ja włożyła do uszu słuchawki, aby oderwać się od gwarnego towarzystwa. Pech chciał, że męska drużyna koszykówki grała mecz w ten sam dzień, co my, ale prawie sześć godzin później. Chłopcy postanowili się wycwanić i ubłagali trenera Koslowa, aby mianował ich na nasze cheerleaderki. Zażarcie twierdzili, że naprawdę mogli skakać z pomponami, byleby tylko uniknąć lekcji. A że dyrektorka Shermansky wyjątkowo lubiła męską część nauczycieli, przystała na prośbę trenera. Takim oto sposobem połowa koszykarzy – śmiałam przypuszczać, że ta bardziej hałaśliwa – wylądowała w naszym autobusie.
     Wyglądałam misternie zdobionej tablicy ustawionej przed granicą Worcester już dobre pół godziny. A kiedy wreszcie dostrzegłam pozłacane litery ułożone w napis Serce Wspólnoty, ledwo powstrzymałam się przed zawyciem z radości.
     Szybko dojechaliśmy pod monumentalną halę sportową. Parking był pokaźnych rozmiarów, a mimo to wolnych miejsc pozostało niewiele. Drugi autokar, którego organizatorzy rozgrywek nie przewidzieli, miał problem z zaparkowaniem.
     - Dobra, dziewczynki, odbierzcie klucz do szatni i przebierzcie się. Nie ma sensu, żebyście stały tutaj i marzły. Niedługo do was dołączę – poleciła trenerka Williams. Większość zawodniczek przyjęła słowa kobiety z ulgą. Wiał mroźny wiatr, który skutecznie zniechęcał do przebywania na zewnątrz.
     W budynku nie było przesadnie tłoczno. Na dzisiaj zaplanowano tylko dwa mecze, więc ludzi przyszło zdecydowanie mniej niż ostatnio. Cieszyło mnie to. Szanse, że znowu spanikuję i o mały włos nie zrzygam się na boisko bardzo spadły.
     - Do kogo mamy zgłosić się po te klucze? – zapytała Debrah, kiedy dostrzegła bezczynność koleżanek.
     - Nie wiem – burknęła Rebecca, w której – co tu dużo mówić – pokładałyśmy nadzieje. W końcu była kapitanką i miała najdłuższy starz w drużynie. Niejednokrotnie brała udział w zawodach, powinna znać plan hali sportowej.
     - Przynajmniej nie marzniemy – wymamrotała Rota. Gdybym nie stała obok, zapewne nie usłyszałabym jej. Wyglądała na podirytowaną, bo najwidoczniej podzielała moje zdanie i zagubienie starszej dziewczyny trochę ją zdziwiło. Mimo to starała się nie dać tego po sobie poznać. Skupiła się na zdejmowaniu szalika.
     - Może zapytamy w informacji? – zaproponowała Sucrette, wskazując palcem na niewielki kiosk w rogu.
     Rebecca oraz jej dwie przyjaciółki, z którymi była nierozłączna, bez słowa ruszyły w kierunku budki. Musiałyśmy czekać na nie dłuższą chwilę, ale wróciły już z kluczami do przydzielonej nam szatni. Pospiesznie zeszłyśmy do piwnicy z nadzieją, że zdążymy przebrać się jeszcze przed nadejściem trenerki Williams.
     Zajęłam ławkę w kącie, bo wydawała się najbardziej oddalona od pozostałych. Jakoś nie miałam potrzeby rozmawiania z kimkolwiek. Od rana czułam się parszywie. Stres przed meczem, do tego Raven nie było obok. Ona zawsze potrafiła podnieść mnie na duchu. Przez jej nieobecność miałam wrażenie, że reszta zawodniczek dziwnie mi się przyglądała. Jakby dostrzegały mój ponury nastrój, a brak metalówy pozwalał im bezczelnie się gapić. No i ta cholerna kłótnia z Duncanem. Nawet nie byłam pewna, czy można to nazwać kłótnią. Raczej trochę napiętą wymianą zdań, po której nastała cisza. Miałam już tego dość. Liczyłam, że chociaż przez jeden dzień nie będę musiała blisko niego przebywać. To wywoływało niezdrową atmosferę. Ale nieszczęścia chodzą stadami, więc do dzisiejszej listy niepowodzeń dopisałam konieczność przebywania w tym samym autobusie z Duncanem.
     A dzień dopiero się zaczął.
     - Mogę?
     Oderwałam na moment wzrok od palców starannie wiążących sznurówki. Spojrzałam z dołu na Debrah wyraźnie niezadowolona. W mojej głowie od razu zakiełkował niepokój. Brunetka nigdy bezinteresownie nie zaszczycała swoją obecnością ludzi spoza bardzo wąskiego grona najbliższych. Mnie nawet nie lubiła, więc tym dziwniej się poczułam ze świadomością, że teraz Rota stała nade mną i patrzyła wyczekującym wzrokiem. Mimo to bez słowa przesunęłam się, robiąc dziewczynie miejsce.
     - Co u Raven? – zagaiła, a przez moje ciało przeszedł lodowaty dreszcz. Na dłuższy moment zastygłam w bezruchu, zaprzestając sznurowania lewego buta. Jeszcze nie wiedziałam, do czego ma zmierzać ta rozmowa, a już chciałam ją przerwać.
     - Jak ma by? – odparłam po chwili zwłoki. Starałam się wybrać jak najbardziej neutralną odpowiedź. Tak, by nie rozzłościć Debrah i jednocześnie nakłonić ją do wyjawienia swoich intencji. Nawet, jeśli miała ucierpieć na tym moja inteligencja.
     - No nie wiem, ty mi powiedz.
     Kurwa. Dlaczego musi być sprytniejsza niż wygląda?
     - Żartuję, żartuję… – Klepnęła mnie w ramię, śmiejąc się pod nosem. Nie dałam tego po sobie poznać, ale w duchu odetchnęłam z ulgą. Bo niby co miałam jej powiedzieć? W ogóle nie powinnam siedzieć z Rotą na tej samej ławce. Czułam, jakbym właśnie w tym momencie zdradzała Raven. – Ale powiedz, to z twojego powodu Kruczek chciała wbić szpony między oczy Peggy?
     Rzuciłam brunetce krótkie spojrzenie. Tak naprawdę sama nie wiedziałam, po co Raven to zrobiła. Nie ze względu na mnie, tego byłam pewna. Black wściekła się, bo redaktorka szkolnej gazetki obiecała nie upubliczniać informacji o jej kłótni z Rosaline. Nie dotrzymała słowa, ale to Meyer powinna wszcząć awanturę. W końcu Raven od samego początku nie popierała zachowania przyjaciółki.
     - Nie, nie mam z tym nic wspólnego.
     - Rozumiem, czyli coś innego jest na rzeczy. Chociaż wersja dotycząca ciebie najlepiej mi pasowała. To byłoby całkiem urocze z jej strony, prawda?
     Uśmiechnęła się przyjaźnie. Gdybym nie znała jej parszywego charakteru, wzięłabym Debrah za niesamowicie sympatyczną i miłą osobę. Stworzyła doskonałą kreację, to należało przyznać. Potrafiła bez trudu wodzić za nos niczego nieświadomą ofiarę.
     - Po co o to pytasz? – mruknęłam, odwracając wzrok. Miałam nieodparte wrażenie, że im dłużej patrzyłam na brunetkę, tym więcej chciałam jej zdradzić.
     - Bo ja wiem… Pewnie próbuję zdobyć powód, aby dogryźć Kruczkowi. – Przysunęła się do mnie, nieznacznie przy tym pochylając, po czym, już szeptem, by nikt poza mną tego nie usłyszał, powiedziała: – A może Peggy mi również zaszła za skórę?
     Spojrzałam na Rotę rozszerzonymi w zdziwieniu oczami. Na jej twarzy malował się zadziorny, pełen tajemniczości uśmieszek. Bladoniebieskie oczy patrzyły z zainteresowaniem, oczekując mojej reakcji. Byłam zdezorientowana. Chciałam zapytać, co takiego zrobiła wścibska redaktorka szkolnej gazetki, że Rota zamierzała zostać sprawczynią jej nieszczęść. Intrygowało mnie to, chociaż z drugiej strony przeczuwałam, iż nie otrzymałabym satysfakcjonującej odpowiedzi.
     Kiedy tak mierzyłyśmy się wzrokiem, do drzwi szatni ktoś zapukał. Z czystej grzeczności, bo nie odczekawszy nawet chwili na zaproszenie, wszedł do środka.
     - Jeszcze nie przebrane? – rzuciła na wstępie trenerka Williams, gdy szybko rozejrzała się po pomieszczeniu i dostrzegła, że wszystkie dziewczyny były ubrane w stroje sportowe jedynie połowicznie.
     - Miałyśmy małe problemy z kluczami – wytłumaczyła zdawkowo Rebecca, poczuwając się do odpowiedzialności jako kapitanka. Każda z nas dobrze wiedziała, że to nieprawda. Z niewyjaśnionych powodów zwlekałyśmy ze zmianą ubrań.
     - Dali wam nieodpowiednie? – dopytała kobieta.
     - Nie wiedziałyśmy, do kogo się po nie zgłosić – odezwała się Debrah, która jako jedyna nawet nie wyjęła stroju z torby. Wciąż tkwiła w zimowym płaszczu oraz szarych kozakach za kolano, które swoją drogą doskonale leżały na jej długich, szczupłych nogach.
     - Jak to nie wiedziałyście? Przecież nie jesteście tutaj po raz pierwszy – warknęła Williams, mierząc brunetkę gniewnym spojrzeniem. Zaraz jednak wzięła głęboki oddech i posłała dziewczynie przepraszający uśmiech. – Wybaczcie, niepotrzebnie się uniosłam. Przejdźmy do rzeczy.
     Usiadła na ławce najbliżej drzwi. W pośpiechu zdjęła puchową kurtkę, a ze sportowej torby wyjęła zeszyt formatu A4 w twardej czerwonej okładce – nieodłączny element jej wizerunku, w którym notowała zapewne wszystko. Nawet listy zakupowe.
     - Nie mam dla was dobrych wieści. Dzisiaj trafiłyśmy na Boston – oznajmiła z ponurą miną kobieta. Spojrzała po kolei na każdą z nas. Widziałam na jej twarzy zrezygnowanie, jakby resztkami silnej woli powstrzymywała się przed powiedzeniem: Przepraszam, dziewczyny, ale to koniec.
     - Zajebiście – mruknęła Debrah. Zrobiła to na tyle cicho, że zapewne jedynie ja zdołałam ją usłyszeć.
     Po szatni rozniosły się niezadowolone westchnięcia oraz szepty.
     - Spokojnie, nie musimy panikować. Ich dwie czołowe zawodniczki są kontuzjowane. Nie wszystko stracone. – Trenerka próbowała podnieść nas na duchu, ale raczej z marnym skutkiem. – Oczywiście, mają silną ławkę i nie będziemy mogły pozwolić sobie nawet na minutę odpoczynku. Musimy od samego początku dawać z siebie wszystko i nie odpuszczać. Może nie uda nam się tego wygrać. Może okaże się, że jednak jesteśmy słabsze. Ale będziemy grały do końca. Mam rację?
     Williams wstała z ławki, zostawiając na niej swój czerwony zeszyt. Przeszła na środek pomieszczenia, w którym panowała nieprzyjemna cisza. Ponownie byłam zaskoczona, jak wizja – teraz już realna – stanięcia naprzeciwko drużyny z Bostonu paraliżowała moje koleżanki. Zwykle pogodne, pełne energii oraz zaciętości nastolatki teraz wyglądały niczym spłoszone sarny. Kompletnie zagubione, gotowe w każdej chwili zerwać się do ucieczki. Trochę mnie to bawiło. Przecież nikt nie wysyłał ich na wojnę, a jedynie miały zagrać mecz siatkówki. Cała ta ignorancja zapewne wywodziła się z oczywistego faktu, że mi wcale nie zależało na wygranej. Ot, należałam do tej drużyny, bo musiałam, ale nie wiązałam z nią żadnych emocji.
     - Nie słyszę was. Mam rację? – powtórzyła Williams nieco głośniej. Wyciągnęła przed siebie rękę. Nie patrzyła na żadną z dziewczyn. Wlepiła wzrok w swoją chudą dłoń. Chyba nie chciała nas pospieszać, cierpliwie czekając, aż same poczujemy się gotowe.
     - Tak – padło krótkie, ale niesamowicie treściwe słowo. – Tak, trenerko, masz rację.
     Sucrette, która dotychczas stała gdzieś z tyłu, przy samych szafkach, wyszła przed starsze koleżanki. Podeszła do kobiety i położyła na jej ręce swoją.
     - No, a reszta? – zagaiła Williams. Tym razem popatrzyła po nas ponaglająco. W końcu traciłyśmy czas. Zaraz powinnyśmy wyjść na rozgrzewkę, a żadna nie zdążyła się przebrać.
     Niespiesznie zbliżyłyśmy się do dwójki stojącej na środku. Chociaż Rebecca oraz Debrah uśmiechnęły się zachęcająco, to większość zawodniczek sceptycznie podchodziła do entuzjazmu Sucrette i trenerki. Położyłyśmy dłonie, jedna na drugiej, a po dłuższej chwili wyrzuciłyśmy do góry ręce z okrzykiem: Do boju!, jak to miałyśmy w zwyczaju. Tym razem jednak nie było słychać w naszych głosach zniecierpliwienia oraz radości. Chyba wszystkie wolałyśmy zostać w tej niewielkiej szatni i doczekać do końca meczu.
     - Od razu lepiej – rzuciła kobieta, z rozbawieniem czochrając długie włosy Sucrette, bo dziewczyna nie zdążyła jeszcze ich związać. – Czekam na was na boisku. Pospieszcie się.
     Odprowadziłam trenerkę wzrokiem, po czym wróciłam na ławkę, którą zajmowałam jeszcze chwilę temu. Nie zamierzałam mówić tego na głos, ale uważałam, że te ckliwe sceny rodem z filmu jeszcze wyjdą nam bokiem.


     Koniec trzeciego seta nieubłaganie odwlekał w czasie swoje nadejście. Gra była zacięta i żadna z drużyn nie zamierzała odpuścić. Każdy punkt znaczył wszystko. Mimo że oglądałam tę zażartą walkę z ławki rezerwowych, czułam na własnej skórze rządzę mordu, która zawisła nad boiskiem niczym burzowa chmura. Miałam ciarki i nieprzyjemnie skręcało mnie w żołądku, gdy piłka prawie lądowała na naszej połowie, ale jedna z koleżanek z drużyny w ostatniej chwili zdążyła ją podbić. Nawet nie chciałam sobie wyobrażać, jak ogromna presja ciążyła na grających zawodniczkach.
     Pani Williams głośno zagrzewała swoje podopieczne do walki. Od początku meczu rzadko siadała na ławce i nawet strategię opracowywała w przerwach pomiędzy dopingowaniem. Jej zawzięta postawa bardzo różniła się od zachowania trenera przeciwnej drużyny. Mężczyzna był niezwykle opanowany. Ze stoickim spokojem oglądał mecz, w między czasie dokonując tylko kilku zmian. Ani razu nie wziął przysługującego mu czasu. Nie wiedziałam, czy podchodził do sytuacji na boisku z tak dużym dystansem, bo ufał umiejętnościom zawodniczek z Bostonu, czy po prostu był zarozumiały. A może mistrzowsko ukrywał emocje i tak naprawdę szalał z nerwów.
     Prowadziłyśmy punktem, a zagrywka była po naszej stronie. Chloe stanęła na aucie. Kilka razy odbiła piłkę od ziemi, po czym obróciła ją między palcami. Przez krótką chwilę oglądała twarze rywalek, szukając odpowiedniego miejsca do posłania serwu. Jakby liczyła na ujrzenie zwątpienia. Według mnie bezskutecznie, bo dziewczyny z przeciwnej drużyny wydawały się przygotowane na wszystko. Nawet zmęczenia nie było po nich widać.
     W końcu wybrała. Ledwo słyszalny plask rozniósł się po wiwatującej hali, a piłka poleciała wprost na libero. Zaklęłam pod nosem. Gorzej już trafić nie mogła.
     Niska brunetka, ku mojemu wielkiemu zdziwieniu, z trudem przyjęła zagrywkę. Upadła do tyłu, w miarę możliwości odsuwając się na bok, by zrobić miejsce już biegnącym do spadającej piłki koleżankom. Z zapartym tchem patrzyłam, jak dziewczyny wpadają na siebie i tracą równowagę. Obie zachwiały się, ale nie przewróciły. Mimo to chwila nieuwagi oraz brak komunikacji sprawiły, że wspólne odbicie wyszło co najmniej nieudolnie, a piłka, o którą tak walczyły, uderzyła w stojącego na podwyższeniu sędziego.
     - Nie wierzę – szepnęłam, wciąż tępo patrząc na nastolatki, którym zwykły pech przeszkodził w rozegraniu akcji. One także zdawały się nie wiedzieć, co dokładnie zaszło przed kilkoma sekundami, chociaż znajdowały się w centrum wydarzeń.
     - Czy to znaczy, że… – Sucrette nie dokończyła, jakby bała się, że po wypowiedzeniu tego jednego słowa czas się cofnie, a przeciwniczki zdobędą punkt i trzeci set będzie trwał.
     - Wygrałyśmy! – krzyknęła pełna entuzjazmu pani Williams, która nie miała oporów przed stwierdzeniem faktu.
     Sędzia odgwizdał koniec seta. Na boisku wybuchła euforia. Część trybun również wiwatowała. Szczerze wątpiłam, aby ktoś oprócz naszych szkolnych kolegów przyjechał z Crystal Hills. Raczej wspierali nas kibice innych drużyn, którym awans zawodniczek z Bostonu nie był na rękę.
     Mimo że cieszyło mnie małe zwycięstwo, które z pewnością podbuduje na duchu zespół, to wolałam zachować wstrzemięźliwość w radości. Wygrałyśmy dopiero jednego seta, a mecz jeszcze się nie skończył.
     - Jesteście wielkie! Wierzyłam w was od samego początku.
     Trenerka skakała wokół dziewczyn jak poparzona, a mnie na ten widok powoli zaczynało mdlić. Chyba jako jedyna zachowałam trzeźwy umysł i nie dałam ponieść się emocjom. W duchu czułam, że nadzieje kiełkujące w sercach pani Williams oraz moich koleżanek były złudne i jeszcze przyjdzie czas rozczarowań. Bardzo bolesny czas. Nie grałyśmy w filmie, gdzie nawet ledwo żywy bohater powstaje z kolan, bo wstąpiły w niego kosmiczne siły, gdy przypomniał sobie o niedawnej porażce. I chociaż świetnie wpisywałyśmy się w tę rolę, wszakże rok temu przegrałyśmy z kretesem w identycznych okolicznościach, to na dzisiaj interwencji przybyszów spoza Ziemi nie zapowiadano. A tylko oni mogliby przekazać nam moc, dzięki której pokonałybyśmy zawodniczki z Bostonu.
     Szybko zabrałyśmy swoje rzeczy i przeniosłyśmy się na drugą połowę boiska. Trenerka już w drodze przekazywała nam plan na następny set.
     - Na początek wystawimy skład mieszany. Przede wszystkim rezerwowe.
     Spojrzałam na stojącą obok kobietę ze strachem. Od razu poczułam się słabo. W głowie mi zaszumiało, a ciało zdrętwiało ogarnięte przerażeniem. Znów mnie zemdliło.
     - Nie martw się, Holly, przecież nie jesteś sama na boisku. Masz wsparcie. Zobaczysz, wszystko będzie dobrze – pocieszała mnie pani Williams. Każde wypowiedziane przez nią słowo jedynie utwierdzało w przekonaniu, że nie nadawałam się do takich zabaw. Stres brał górę nad zdrowym rozsądkiem i racjonalnym myśleniem. Już zaczynałam snuć rozmaite wizje, a każda z nich kończyła się gorzej od poprzedniej. W najlepszym wypadku upadnę niefortunnie i coś złamię. Nos, na przykład.
     - Ch-chyba muszę… Na chwilę tylko… – wydukałam cicho pod nosem i powoli, na trzęsących się nogach, ruszyłam w stronę ławki.
     Sucrette podała mi butelkę wody. Przyjęłam ją chętnie, posyłając koleżance niemrawy uśmiech. Czekające na mnie wyzwanie było wręcz przytłaczające. Mówiąc szczerze, kiedy dowiedziałam się, że dzisiejszy mecz rozegramy z faworytkami zawodów, odetchnęłam z ulgą. Zakładałam wystawienie pierwszego składu na wszystkie trzy sety – no właśnie, nawet nie przypuszczałam, że może dojść do czwartego. W ogóle nie brałam pod uwagę wejścia na boisko. Ta nagła informacja wręcz zaparła mi dech w piersiach. Strach całkowicie odebrał zdolność prawidłowego pojmowania sytuacji. Czułam się gorzej niż podczas meczu ćwierćfinałowego, a wtedy również nie pokazałam się z dobrej strony. Kurczę, od samego początku wiedziałam, że klub siatkarski to nie moja bajka. Powinnam uczęszczać na zajęcia z literatury. Nawet malarstwo byłoby lepsze. Może nawet usłyszałabym jakiś komplement. Coś w stylu: Dziecko, twoje pojmowanie sztuki jest tak chore, że aż zachwycające. Przynajmniej nie musiałabym stanąć w centrum widowiska.
     Pchnięta zdradzieckim impulsem spojrzałam na trybuny. Widownia nie była tak liczna jak podczas mojego pierwszego, poważnego meczu. Aczkolwiek śmiałam twierdzić, że nawet obecność paru osób wywołałaby we mnie przerażenie. Waga sytuacji zrobiłaby swoje.
     Rozglądałam się dłuższą chwilę. Chyba tylko z czystej głupoty, bo z każdą sekundą bałam się coraz bardziej. Aż wreszcie zobaczyłam Duncana. Rozmawiał o czymś z Dake’em, a raczej jedynie udawał zainteresowanie tym, co blondyn mówił. Na jego widok ścisnęło mnie w żołądku. Niemalże czułam, jak blednę jeszcze bardziej. Całkiem zapomniałam o Holdenie. Myśl, że wygłupię się przed nim paraliżowała.
     Oczy zapiekły nieznośnie, a pod powiekami powoli zaczynały zbierać się łzy. Próbowałam brać głębsze wdechy. Zaciskałam dłonie w pięści, mocno wbijając paznokcie w skórę. Bolało, ale jednocześnie pozwalało chociaż na moment zapomnieć o strachu. Mimo to nie potrafiłam oderwać wzroku od Duncana. Cichy głosik w głowie kazał spojrzeć w innym kierunku. A jednak uparcie gapiłam się na bruneta, z sekundy na sekundę coraz bardziej świadoma, że tym beznadziejnie głupim zachowaniem próbowałam nakłonić go do zwrócenia na mnie uwagi.
     Jesteś żałosna.
     - Holly-chan, to tylko na chwilę, żeby dziewczyny zebrały siły. Musimy to po prostu przetrzymać – zachęcała mnie Sucrette. Byłam jej wdzięczna za chęć pomocy, ale sama musiałam znaleźć w sobie siłę oraz odwagę do wyjścia na boisko.
     Cicho powtarzałam pod nosem, że dam radę. Przecież rozchodziło się o zwykły mecz, nikt nie wysyłał mnie na wojnę. Poza tym uparcie twierdziłam, iż nieważne, jak wielkie starania włożymy, nie uda nam się wygrać. Więc, po co nakładałam na siebie zbędną presję?
     Przeciwniczki już wchodziły na boisko. Koleżanki z drużyny patrzyły na mnie zniecierpliwione, samymi spojrzeniami dając do zrozumienia, że już powinnam stać pod siatką, gotowa do gry. Zanim wstałam z ławki, wzięłam ostatni głęboki wdech. Wcale nie pomógł mi uspokoić skołatanych nerwów, ale nie mogłam bardziej przedłużać.
     Zdjęłam czarną bluzę i szybko zacisnęłam sznurówki, aby nie rozwiązały się podczas rozgrywania ważnej akcji. W duchu błagałam wszystkie znane mi bóstwa, aby do żadnej ważnej akcji z moim udziałem nie doszło, ale wychodząc na boisko musiałam być przygotowana na wszystko. Ciążyła na mnie pewna odpowiedzialność i czułam ją w pełni. Wygodnie rozsiadła się na moich barakach i z rozbawieniem oceniała kolosalne różnice umiejętności pomiędzy obiema drużynami.
     - Postarajcie się przeżyć – rzuciła pokrzepiająco Rebecca. Uśmiechnęła się złośliwie, na co odpowiedziałam jej uniesionym kciukiem.
     Wcale nie będzie dobrze, pomyślałam, gdy stanęłam pod siatką, tuż obok przeciwniczki. Wyższej o pół głowy, starszej o jakieś dwa lata i z zaciętością wymalowaną na twarzy.
     To po prostu nie miało prawa się udać.
     Czwarty set rozpoczął się stanowczo zbyt szybko. Ledwo zdążyłam rozejrzeć się po koleżankach z drużyny, aby wiedzieć, do kogo podawać, a sędzia już odgwizdał początek gry. Pierwszy serw należał do dziewczyn z Bostonu. Przyjęłyśmy go bezproblemowo, podobnie jak kilka następnych. Dopóki przeciwniczki nie zdobyły dziesiątego punktu, mecz nie był zacięty. Wyglądał jak zwykły sparing, podczas którego zawodnicy nie forsowali się, aby oszczędzić sobie kontuzji. Spokojnie, bez stresu rozgrywałam akcje, z reguły przypadkowo wybierając atakującą.
     Później nadszedł pogrom. Wszystkimi siłami starałyśmy się bronić przed pewnymi i zaciętymi atakami. Nasze starania okazały się bezowocne. Trenerka Williams co chwilę wprowadzała jakieś zmiany. Testowała dziwne ustawienia, których wcześniej nie ćwiczyłyśmy, z nadzieją, że może chociaż nasz upór przyniesie jakieś rezultaty. Nie przestawała nam dopingować, nawet gdy sytuacja stała się beznadziejna. Różnica w punktach stale rosła, a przeciwniczki nie odpuszczały nawet na moment. Jakby zdobycie dziesiątego punktu było dla nich swoistym sygnałem do rozpoczęcia rzezi. Po prostu zostałyśmy zmiażdżone. Szybko, aczkolwiek bardzo boleśnie.
     Ostatnie minuty meczu spędziłam na boisku i chyba nawet cieszyłam się z tego. Patrzenie na sromotną klęskę własnej drużyny nie było przyjemne, ale świadomość, że dałam z siebie wszystko, co mogłam, trochę dodawało otuchy i ocierało łzy po porażce. Jednakże byłam świadoma, iż pozostałe dziewczyny zaczną pluć sobie w brodę, twierdząc, że stać je było na więcej. Widziałam to na ich twarzach. Ten grymas świadczący o zmarnowaniu szansy.
     - Idźcie już do szatni, zaraz do was dołączę – powiedziała pani Williams, kiedy skończyłyśmy pożegnanie z przeciwną drużyną. I finałem. Kobieta próbowała uśmiechnąć się pocieszająco, ale zamiast tego skrzywiła się, jakby powstrzymywała płacz.
     Podeszła do trenera z Bostonem. Przywitali się bardzo formalnie, chociaż wyglądali, jakby znali się od dłuższego czasu. Zapewne zdystansowany sposób bycia mężczyzny nie pozwalał Williams na zbytnią poufałość.
     Sucrette wcisnęła mi w ręce moją bluzę oraz butelkę z wodą. Większość naszych koleżanek już zbliżała się do wyjścia z hali i tylko my zostałyśmy w tyle. Szybkim krokiem szłyśmy za zawodniczkami, żeby je dogonić. Nim opuściłam salę, kilka razy przez głowę przeszła mi chęć odwrócenia się w stronę trybun, gdzie siedzieli zawodnicy drużyny koszykówki oraz cheerleaderki. Walczyłam z samą sobą, bo bałam się, że ujrzę rozczarowanie na twarzy Duncana. Teraz, kiedy relacje między nami nie były jasne, nie liczyłam na wsparcie z jego strony. Zdawałam sobie sprawę, że nie podejdzie do mnie i nie pogłaszcze po głowie, mówiąc: Nie przejmuj się, i tak świetnie zagrałaś. Wierutne kłamstwo, ale dobrze zrobiłoby dla mojej psychiki. Jednakże widok niezadowolonego Holdena chyba stałby się gwoździem do mej trumny, który odsłoniłby skrywane głęboko wewnątrz emocje. Teraz dawałam radę zakryć poczucie porażki, mimo że z każdą sekundą przybierało na sile. Udawałam, że wcale nie przejęłam się przegraną, ale w rzeczywistości czułam ogromny smutek oraz zawód. A usilnie próbowałam wmówić sobie i wszystkim dookoła, że ta cała siatkówka to tylko przymus i wcale nie chciałam w tym uczestniczyć. Bzdura. Zżyłam się z drużyną i trenerką Williams. Nawet długie, popołudniowe treningi przestały ciążyć. Poza tym natura ludzka kazała mi dążyć do bycia zwycięzcą.
     Do szatni weszłyśmy w podłych nastrojach. Żadna nie czuła się na siłach, by wypowiedzieć kilka złudnie pokrzepiających zwrotów. Podobnie jak pozostałe dziewczyny, podeszłam do swojej szafki. Chciałam jak najszybciej zmienić ubrania i wyjść na korytarz, gdzie atmosfera była lżejsza. Miałam nadzieję, że pani Williams powstrzyma się dzisiaj przed próbami pocieszenia nas. Na nic by się to zdało. Po prostu potrzebowałyśmy trochę czasu na odetchnięcie i oswojenie z przegraną.
     - W tym roku bawiły się z nami krócej – rzuciła nagle Heather. Zupełnie niepotrzebnie, bo rozjuszyło to kilka zawodniczek. W tym Debrah, która zareagowała natychmiast.
     - Zmierzasz do czegoś? – warknęła brunetka, wbijając gniewny wzrok w dziewczynę. Bardzo zależało jej na wygranej. Zawsze dawała z siebie wszystko podczas treningów, a na meczach wspierała koleżanki, samej nie zdając sobie z tego sprawy. Jej zaciekłość wystarczyła, aby podbudować i pokrzepić. Takie przytyki uderzały w nią podwójnie.
     - Zastanawia mnie tylko, czy gdyby niektóre z nas grały lepiej, miałybyśmy jakieś szanse.
     - Nie będę wnikać, kogo masz na myśli, ale…
     - Na przykład Holly.
     Przestałam rozsznurowywać buty. Aż do teraz byłam średnio zainteresowana, jak potoczy się ta rozmowa, ale nie mogłam zignorować słów Heather. Kogo jak kogo – nie jej. Spojrzałam na nią, wciąż pochylona, w myślach układając dobrą odzywkę. Pełen wyższości wzrok blondynki irytował mnie do granic możliwości.
     - Też kiepsko wypadłaś – odparłam, po czym szybko opuściłam głowę, wracając do adidasów. Bezbronna czekałam na kolejną docinkę albo wybuch śmiechu.
     Poważnie, Holly? Nie mów, że tylko na tyle cię stać. Naprawdę jesteś tą samą dziewczyną, która kilka miesięcy temu chciała rzucić się na chłopaka w obcej szkole? Chyba z Su na rozumy się pozamieniałaś.
     - Ej, co jest z wami? Żadna z nas nie nawaliła, po prostu trafiłyśmy na trudnego przeciwnika. Dałyśmy z siebie wszystko. – Rebecca spojrzała surowym wzrokiem na Heather, która jedynie wzruszyła ramionami. Jako kapitanka czuła się odpowiedzialna za łagodzenie sporów w drużynie, ale chyba każda z dziewczyn wiedziała, dlaczego Langshaw przyczepiła się właśnie do mnie.
     - Taa, jasne. Nie wiem, kogo próbujesz oszukać – mruknęła blondynka i odwróciła się, dając do zrozumienia, że nie mogłyśmy liczyć na więcej z jej strony.
     Westchnęłam przeciągle, z irytacją patrząc na zdejmującą koszulkę nastolatkę. Nie mogłam uwierzyć, jak szybko nasze relacje ze zwykłej znajomości zmieniły się w nienawiść. Nawet nie chciałam myśleć, ile podobnych do Heather mogłam zdenerwować.
     Przebrałyśmy się szybko. Po dość burzliwej wymianie zdań nikt nie odważył się odezwać. W szatni panowała nieprzyjemna, duszna atmosfera, niespowodowana wyłącznie gorącą parą wydobywającą się spod pryszniców. Nie poczekałyśmy na panią Williams, bo chyba każda wolała wyjść na gwarny korytarz niż dalej siedzieć w szatni, wbijając spojrzenie w podłogę. Teraz nawet cieszyłam się, że poza nami w autobusie będzie również część męskiej drużyny koszykówki. Może ich głośne zachowanie przynajmniej na moment pozwoli zapomnieć o druzgocącej porażce.
     Trenerkę spotkałyśmy nieopodal głównego wejścia. Szła w naszą stronę ubrana w puchową kurtkę i opatulona kolorowym szalikiem.
     - Zagadałam się. – Uśmiechnęła się przepraszająco, przystając kilka kroków przed nami. Miała delikatne rumieńce, zapewne wywołane szybkim marszem. – Zgaduję, że nie macie ochoty na pocieszające rozmowy.
     - Nie dzisiaj – odparła Debrah suchym tonem.
     - Rozumiem.
     Williams rozejrzała się dookoła, po czym kiwnęła głową w stronę przeszklonej ściany wychodzącej na parking przed halą sportową.
     - Czekają na nas – oznajmiła, a mnie przeszedł nieprzyjemny dreszcz. Przegrany mecz oraz jawny przejaw niechęci Heather w zupełności wystarczyły, aby zepsuć dzień, a jeszcze czekał nas mecz chłopców. W Bostonie. Cóż za brutalny zbieg okoliczności. Zapewne nie tylko jak wolałam od razu jechać do Crystal Hills, wrócić do domu i zaszyć się pod kołdrą.
     Wyszłyśmy na zewnątrz. Przy dwóch szkolnych autokarach czekała cała męska drużyna koszykówki oraz cheerleaderki. Wszyscy stali w zwartej grupie i żywo dyskutowali, prawdopodobnie o naszym przegranym meczu.
     - O, idą! – krzyknął Dake, ruszając w naszą stronę. Reszta grupy zamilkła i odwróciła się, ale nikt poza chłopakiem nie wyszedł przed szereg. Niektórzy uśmiechali się trochę wymuszenie, jakby litościwie. Inni po prostu stali i patrzyli.
     - Zaraz się zacznie – mruknęłam pod nosem zniechęcona. Po minie Morgana wiedziałam, że zamierzał wygłosić mowę pocieszającą i chciałam zdusić jego plan w zarodku. – Nawet nie zaczynaj, Dakota.
     Wyprostowałam rękę, dając chłopakowi do zrozumienia, by się zatrzymał. Jego promienny uśmiech przygasł jedynie na moment, a na domiar złego rozłożył ramiona, którymi po chwili obejmował mnie oraz Sucrette.
     - Nawet nie wiecie, jak mi przykro.
     - Możemy się tylko domyślać – burknęłam, na odczepnego klepiąc kolegę po plecach, jakby to jego trzeba było pocieszyć.
     Dake odsunął się nieznacznie i spojrzał na mnie zmrużonymi oczami.
     - Raven rzuciła na ciebie urok i teraz przez ciebie przemawia?
     - Tu się puknij. – Dotknęłam palcem czoła blondyna, po czym wyminęłam go i ruszyłam do autobusów szkolnych. Większość uczniów już weszła do pojazdów. Ja także nie miałam zamiaru sterczeć bezczynnie na mrozie.
     - Teraz my będziemy za was trzymać kciuki – zapewniła Su, która szła kilka kroków za mną, wciąż tkwiąc w objęciach Morgana. Czasami ich relacja wydawała się być zbyt zawiła nawet dla mnie. Ani to przyjaźń, ani zalążki związku. Poza ramy zwykłej znajomości też wyszli. Oboje byli pokracznymi ludźmi i zapewne z tego powodu ciężko ich zdefiniować.
     Tuż przed autokarem z impetem zderzyłam się z Castielem. Jedynie wpadnięcie na inną osobę uchroniło mnie przed upadkiem na asfalt. Od razu wyczułam swąd dymu papierosowego wymieszanego z waniliowym zapachem do samochodu. Zaklęłam w duchu, bo chyba gorzej nie mogłam trafić.
     - Niechcący – rzucił Cas i odszedł, nie czekając na moją reakcję. A ja stałam jak sparaliżowana, nie wiedząc, czy powinnam odskoczyć, powoli się odsunąć, czy jeszcze chwilę poudawać, że nie odzyskałam równowagi.
     Doskwierał mi kryzys, który niedawno dopadł mój związek z Duncanem. Chociaż ostatnio doszłam do wniosku, że już miesiąc temu coś zaczęło się psuć. Artykuł w szkolnej gazetce jedynie przyspieszył bieg wydarzeń. Usilnie próbowałam ukryć wewnętrzny ból. Nie dać po sobie poznać, że minięcie się z Holdenem na korytarzu rozrywało moje serce. Próbowałam funkcjonować normalnie, bo przecież nie byłam jedyną, której związek się rozpadał. Albo już rozpadł. Błądzenie po omacku i niepewność irytowały najbardziej. A teraz, kiedy po długiej przerwie wreszcie mogłam zbliżyć się do Duncana, poczuć jego zapach i duże, męskie dłonie na ramionach, miałam wrażenie, że nie dam rady dłużej tłumić w sobie rozpaczy. Jeszcze chwila w obecności bruneta i najzwyczajniej w świecie rozkleiłabym się na środku parkingu. Przy tych wszystkich ludziach, których pogardliwych opinii bardzo bałam się usłyszeć.
     Gwałtownie odsunęłam się od Holdena. Bez namysłu weszłam do autobusu, w duchu wmawiając sobie, że to nie była ucieczka.
     - Nie ma za co. – Usłyszałam warknięcie Duncana, kiedy już zajęłam pierwsze siedzenie. Wszedł za mną do wściekle żółtego pojazdu i od razu skierował na tyły.
     Wzięłam głęboki wdech. Ścisnęło mnie w gardle i nie zdołałam powstrzymać kilku łez przed wypłynięciem na zarumienione od mrozu oraz zażenowania poliki. Pochyliłam głowę, szukając w torbie telefonu. Sucrette usiadła obok, ale zamiast podjąć rozmowę, zaczęła rozplątywać słuchawki. Nie wiedziałam, czy wyczuła moją niechęć oraz całkowitą utratę humoru, ale naprawdę byłam jej wdzięczna za nienawiązywanie kontaktu. Nie miałam wątpliwości, że zamiast słów, spomiędzy moich warg wydobyłby się głośny szloch.
     Chciałam zrelacjonować Raven w jednej obszernej wiadomości cały przebieg dzisiejszego dnia. Streścić wszystkie cztery sety, a nawet przerwy między nimi. Opowiedzieć o sytuacji w szatni, gdy Heather bez ceregieli dała do zrozumienia, że najchętniej pozbyłaby się mnie na dobre. Wspomnieć przypadkowe i bardzo nieprzyjemne spotkanie z Duncanem. Ale zamiast tego napisałam tylko jedno, za to mówiące chyba wszystko, słowo.
     Do: Raven
     Treść: Przegrałyśmy.
     Zagryzłam dolną wargę, głupio wgapiając się w wiadomość, którą przed chwilą wysłałam. Miałam nieprzyjemne poczucie, że zawaliłam nie tylko mecz.

♥ ♥ ♥ ♥

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz